niedziela, 3 stycznia 2016

Hodowle vs "hodowle". Rasowy = rodowodowy?



Ostatnio z bólem serca przeglądam ogłoszenia o psach i dobija mnie poziom manipulacji jaki stosują sprzedawcy wobec potencjalnych klientów. Tym bardziej staje się to irytujące, bo część moich znajomych dało się klasycznie nabrać i zapłaciło hodowcom grubą kasę za psa w typie rasy. Bo jak inaczej nazwać psa, który w „rodowodzie” ma wpisanych  tylko rodziców? W dalszym ciągu pochodzenie jest niepotwierdzone, w dalszym ciągu jest to pies w typie rasy i w dalszym ciągu zasilamy konta hodowców o niemałą kasę za psa, w którego potencjalnie oprócz podstawowych szczepień i karmy nie włożono ani złotówki. Słabo, moi drodzy.

Żebyśmy się źle nie zrozumieli. Nie jestem wybitną miłośniczką ZKwP (podlegającej pod międzynarodową federację kynologiczną (FCI)), przez wzgląd na ludzi reprezentujących tę instytucję. Większość członków to pasjonaci ras; niestety na wyższych szczeblach nierzadko szerzy się kolesiostwo czym skutecznie Związek zraża do siebie część pasjonatów. Nie wspominając o tym, że mimo stosunkowo małej ilości zaliczonych przeze mnie wystaw udało mi się trafić na sędziów ZUPEŁNIE nie zaprzątających sobie głowy wzorcem; dających tytuły psom z wadami, określonymi we wzorcu jako dyskwalifikujące. Chcę jednak wierzyć, ze są to stosunkowo odosobnione przypadki. Doceniam jednak w tym wszystkim fakt, że dzięki wystawom psy MUSZĄ pokazać się szerszej publiczności. Nie tylko sędziowie, ale i przede wszystkim zwykli handlerzy mają okazję zobaczyć psa, jego zachowania, eksterier i ocenić go wedle własnych kryteriów. Niestety w dobie photoshopa i internetu niezwykle często hodowcy retuszują zdjęcia psów, tu odejmą tam dodadzą i powstanie pies idealny i wzorcowy. Wystawa daje okazję ocenić potencjalne wady budowy psa, ale przede wszystkim, jego zachowanie. Pozwala poznać hodowcę i osoby związane z rasą. W dobie internetu to ważne, by wymieniać się informacjami na temat psów, ich chorób i zachowań i naprawdę niewiele pozostaje nieskomentowane.
Aby uniknąć zaraz natarczywych komentarzy pt. „psa się adoptuje, a nie kupuje” napiszę tylko, że nie jestem zwolenniczką tej ideologii. Uważam, że każdy ma prawo wyboru i jeśli oczekujemy konkretnych cech od psa, lepiej wybrać rasę pod siebie. Pracowałam kilka lat w schronisku, przyczyniłam się do adopcji masy psów i każdemu, kto czuje się na siłach, serdecznie polecam adopcję. Nie zamierzam jednak nikomu wmawiać, że psa nie można kupić. Róbcie co chcecie, ale nie wspomagajcie pseudohodowców.

ZWIĄZEK KYNOLOGICZNY W POLSCE.
Nie stowarzyszenie, nie Polski związek kynologiczny, nie kennel club itd. Wszystkie te dalej wymienione wytwory to efekt ustawy, która zabroniła handlu psami bez rodowodu. Efekt jest chyba gorszy niż przewidywano. Stowarzyszenie, związki i inne kennel cluby wyrastają jak grzyby po deszczu, a psy bez jakkolwiek potwierdzonego pochodzenia podpinane są pod rasy, które przypominają z budowy zewnętrznej. Tym samym hodowcy wciskają potencjalnemu Kowalskiemu, że pies jest z rodowodem, a tymczasem Kowalski odbiera szczeniaka, którego rodowód to jedna wielka niewiadoma; znani są bowiem jedynie rodzice, w szczęśliwych przypadkach wpisani zostaną dziadkowie. W czwartym pokoleniu może się przewinąć pies sąsiada zza płotu. A portfel „hodowcy”, żerującego na ludzkiej nieświadomości, zapełnia się. Bo przecież jest rodowód, jest metryka, zdjęcia rodziców zerżnięte z google grafiki (nie żartuję, zerknijcie w olx i poszukajcie w google wg zdjęcia – ostatni w ogłoszeniu udało się znaleźć miot, którego rodzicami były dwa samce akity inu) i biznes się kręci. Psy nie muszą spełniać więc absolutnie żadnych kryteriów, nie muszą mieć absolutnie żadnych badań i nikt nad niczym nie sprawuje kontroli. Ot, zwykłe omijanie ustawy.
Nie oszukujmy się, pies jest psem. Ten z rodowodem nie będzie lepszy od tego bez, a kundelek w niczym nie ustępuję psu rasowemu. Rzecz leży tylko i wyłącznie w perfidnej manipulacji stosowanej przez osoby ogłaszające się jako hodowcy, sprzedający fantastyczne psy rasowe w cenie promocyjnej. Burek ze Stowarzyszenia Psa Rasowego z Pcimia Dolnego nie będzie mniej uroczy niż Azorek z ZKwP, ale moim zdaniem warto przede wszystkim wspierać ludzi, dla których psy to pasja, a nie podreperowanie domowego budżetu. We wszystkim warto widzieć umiar, warto wybierać psy, których właściciele są uczciwi i nie manipulują faktami. To ważne, jeśli oczekujemy, by pies miał konkretne cechy. Najbardziej jednak apeluję do potencjalnych właścicieli o SPRAWDZANIE warunków, w których żyją psy. Nie gódźcie się na dowożenie; pojedźcie sprawdzić jak żyją siostry, mamy, ojcowie i babcie. Nie wspomagajcie procedury pseudohodowli, gdzie pies to maszyna do rozrodu i w katastrofalnych warunkach rodzi kolejne mioty, by spełnieni właściciele mieli psa z „rodowodem”. Sprawa tyczy się każdej instytucji, zawsze warto kontrolować. Nie ufajcie żadnym przeglądom hodowlanym, bo w części przypadków jest to klasyczny pic na wodę. Jeśli hodowca nie będzie chciał Wam zaprezentować rodziców bądź warunków, w jakich przebywa pies, nie bierzcie szczeniaka. Prawdopodobnie ma wiele do ukrycia.

Zdaję sobie sprawę, że horrendalne ceny za szczeniaka z rodowodem ZKwP kierują ludzi do tych tańszych opcji. Czasem jednak warto zebrać pieniądze bądź negocjować warunki zakupu z hodowcą i upewnić się, że pies rzeczywiście będzie przedstawicielem konkretnej rasy. Jeśli nie, proszę, pilnujcie by pies, którego kupujecie pochodzi z hodowli, która otacza troską swoich podopiecznych. Tylko takim sposobem istnieje szansa na wyeliminowanie ze środowiska ludzi, dla których zwierzęta to sposób na dobry biznes. To właśnie dobro zwierząt powinno być dla nas wartością nadrzędną. 

Na koniec zdjęcie z dzisiejszego spacerku :) fot. Agata Łapińska

Pozdrawiamy!

poniedziałek, 8 czerwca 2015

Matka polka nie siedzi z dzieckiem w domu. ;-)



Ostatnimi czasy napotykam się na dziwne zjawisko. Otóż gdy mówię, że nie pracuję zawodowo, a wychowuję niespełna dwuletniego syna, spotykam się ze stwierdzeniem „Aaaaaa, siedzisz w domu z dzieckiem?”. Nie powiem, irytuje mnie to stwierdzenie niezmiernie. Nie, nie siedzę. Leżę, kur…. de i zdycham z nudów. Tak naprawdę jedyne osoby, które zrozumieją jak wygląda mój dzień są inne matki. Nie zamierzam robić z siebie męczennika, w żadnym wypadku, choć praca moim zdaniem naprawdę wymagająca (nie dajcie się zwieść, bardzo ją lubię… ), ale nie mogę zrozumieć dlaczego utarło się, że kobieta siedzi z dzieckiem w domu. Aby pomóc zrozumieć temat osobom postronnym, opowiem co nieco z mojego życia. Opinia subiektywna, w końcu dzieci nie można wrzucać do jednego wora.
Jestem matką polką, klasyczną. No, prawie klasyczną, nie zrezygnowałam ze swoich pasji i studiuję; stereotypowa matka polka popyla w wyciągniętym dresie po domu i nie ma zainteresowań. Wychowuję syna, pan Tata zasuwa na dwa etaty na niebylejakich stanowiskach, bo nasze państwo ma nas naprawdę w najgłębszych zakamarkach odbytu. I nie, zdecydowanie nie opływamy w bogactwach. Decyzja była wspólna; ja kończę studia w trybie zaocznym i zajmuję się Młodym, a pan Tata zarabia na rodzinę. Nie odpowiada mi forma wychowywania dziecka przez opiekunkę czy też oddawania do żłobka. Oczywiście nie potępiam żadnego z tych rozwiązań, bo nie uważam je za złe i każdy rodzic decyduje o własnym dziecku, zgodnie ze swoimi możliwościami. My uznaliśmy, że w naszym przypadku najlepiej będzie, jeśli zostanę w domu do czasu, aż młodzieniec nie zasili szeregu przedszkolaków.
Młody nie jest trudnym dzieckiem, ale nie jest też łatwy. Zdaję sobie sprawę, że każda matka sieje tandetne gadki o wielkiej inteligencji i oniemiających talentach swojego dziecka, jednak moim zdaniem mieliśmy z panem Tatą wyjątkowe szczęście; Młody jest okrutnie kumaty i jest ucieleśnieniem naszych marzeń o dziecku. No, mógłby być trochę mniej upierdliwy i rzadziej używać słowa „Nie”, ale tak to żyć nie umierać.
Z dzieckiem, jakie by ono nie było, nie da się siedzieć w domu. Każdy maluch, na swój sposób, chce poznawać świat. Wzięłam sobie to aż nadto do serca i pomagam w tym Młodemu jak tylko mogę, jednocześnie starając się, by nie zatracić samej siebie. Każdy dzień musi nieść jakieś pozytywne doświadczenia, skupiam się więc by w ciągu dnia zapewnić młodemu rozrywkę inną niż zwykłe siedzenie na placu zabaw. Jeździmy na plażę, nad jezioro, do lasów, do zoo, na zakupy, na spacery z psami, na szkolenia z psami, do koni itd. Fakt, nie zawsze mi się chce. Młodemu jednak chce się bardzo i boli czy nie boli, trzeba się zebrać. Każda z tych wycieczek wygląda aktualnie podobnie: chodzę za młodym jak cień, wybijam mu z głowy głupie pomysły, kompletnie nie skupiam się na niczym interesującym tylko wodzę wzrokiem za Młodym, który generalnie zwiedza świat biegiem. Można sobie więc wyobrazić, że po takiej wycieczce jestem skonana jak koń po westernie…. A na dzień przypadają z reguły dwie „wycieczki” – przed drzemką jedna, na którą bierzemy psa i po drzemce druga.  
Na placu zabaw Młody również nie wytrzymuje dłużej niż 10 minut. Obiegnie wszystkie drabinki (mimo stwierdzenia „Mama, JA SAM” w dalszym ciągu pełnię rolę cienia, na wypadek gdy jegomość straci równowagę bądź się potknie), pozjeżdża 10 razy na ślizgawce, chwile pokopie w piasku, pojeździ na koniu bujanym i lecimy dalej, do kolejnego placu zabaw (przeklinam tych, którzy na moim osiedlu wybudowali tyle placów) czy też na boisko pograć w „gola” i pokiwać się. O relaksie na ławeczce z książeczką w ręku mogę więc pomarzyć, 100% uwagi i podążanie za Młodym. Gdy wędrówka po 1,5-2 godzinie dobiegnie końca, bo zaciągnę jegomościa do domu na jakiś posiłek, również mam ochotę usiąść. Niestety, jako że staram się dbać o odżywianie się tak Młodego jak i całej rodziny, robienie śniadań, lunchyków, dwudaniowych obiadów i kolacji zajmuje mi chwilę. Oczywiście gotowanie nie jest takie urocze jak u Karola Okrasy czy innej Ewy gotuje, bo Młody wyjątkowo lubi mi pomagać. Wyjmuje na tą okazję garnki, sztućce i inne przyrządy, które akurat znajdują się na jego wysokości, a ja w amoku nie zawsze dojrzę co tam akurat skubnął. Ostatnio np. udało mu się z szuflady wyjąć tłuczek do mięsa i uciec z nim do dużego pokoju, gdzie solidnie uderzył kilkakrotnie (zanim dobiegłam i zabrałam) w parkiet. Tak, są dziury. Tak, są widoczne. Niestety to ten wiek, gdy poziom zniszczenia osiąga swoiste apogeum, bo Młody dopiero uczy się co może, a co nie. Dzięki Bogu, że raczej nie sprawdza czy zakazy tracą datę ważności. Oprócz tak prozaicznych czynności jak niszczenie i sprawdzanie wytrzymałości niektórych sprzętów domowych, młody lubi również malować. Niestety, mimo najszczerszych chęci złośliwe mazaki nie zawsze chcą trafiać w kartkę i niechcący pomalowane są również najbliższe przedmioty. Ostatnio też zdjęłam góóóórę prania i położyłam na kanapę, by po powrocie z łazienki zabrać się za złożenie ubrań. Niestety, jako że ukochany pies Młodego nie może wchodzić na kanapę, a Młody pieskowi by nieba przychylił (rudy pies jako retriever z krwi i kości wielbi taplać się w błocie, tarzać w piachu i stroni od czystości) toteż zrzucił calutkie pranie na podłogę i zaprosił do wspólnego leżakowania na miękkiej i pachnącej stercie; oczywiście piesek zaproszeniem nie pogardził. Piknik uczcili wspólną konsumpcją jogurtu. Oprócz tego, ze po wejściu miałam ochotę krzyczeć, kopać i gryźć ze złości, było całkiem nieźle.  
Apropos ubrań, Młody jak każde dziecko w jego wieku, ma niezwykłą zdolność do brudzenia siebie i swojego otoczenia (a także każdego, z kim przebywa bądź bawi się). Każdego dnia, chcąc utrzymać względny porządek w mieszkaniu, zmywam wszędobylskie, odbite ręce z przedmiotów codziennego użytku, umazane wszystkim podłogi najpierw odkurzam, a później podwójnie myję. Aby nie dopuścić do utonięcia łazienki w brudnych ciuchach, staram się dziennie wstawić dwa prania. Nie, zdecydowanie nie jestem pedantką (gdybym była to już dawno bym zerwała wszystkie włosy z głowy), to po prostu niezbędne zabiegi, by nie tonąć w brudzie. Ideę częstego mycia luster i okien porzuciłam dość szybko, jeszcze przez najbliższy rok uznaję to za stratę czasu… ;-)  
Kiedy już Młodzieniec pójdzie spać, z reguły padam na twarz. Mam jednak jeszcze do ogarnięcia dom, naczynia, przeoczone zabawki i bilans strat. Około godziny 23-00 bez względu czy to weekend czy środek tygodnia, padam jak kłoda na łózko i przechodzę w tryb czuwania. Pan Tata śpi jak zabity, natomiast ja zawsze reaguje na każde, najmniejsze kwilnięcie. Nie następuje ono za często, na szczęście, niemniej nie pamiętam kiedy ostatnio się wyspałam tak naprawdę, bo beztroski sen nieco różni się od tego „na czuwaniu”, przynajmniej w moim przypadku. Cóż, na spanie przyjdzie jeszcze pora :-)

Podsumowując, słowo SIEDZENIE w kontekście spędzania czasu z dzieckiem nie jest moim zdaniem odpowiednie. Niestety nie dane mi jest za dużo siedzieć w ciągu dnia, ciągle biegam i staram się sprawdzać ile czynności jestem w stanie połączyć, jednocześnie kontrolując poczynania jegomościa i bawiąc się z nim czy jakkolwiek pożytecznie spędzać czas. Nie wiem jaki jest wydźwięk tej notki, dodam więc, że lubię moje życie. Nie będę Wam rzucać tandetnie brzmiących gadek o pięknie posiadania potomstwa, bo kto się zdecyduje ten sam się przekona kto nie, jego decyzja. Nie zamieniłabym jednak tego na nic innego, bo dzięki Młodemu nauczyłam się patrzeć na świat przez pryzmat oczu dziecka. A te widzą świat znacznie piękniejszy, ciekawszy, mniej problemowy i zachwycają się rzeczami, które na co dzień mijamy i, o których istnieniu czasem nie mamy pojęcia. Cieszę się więc, że możemy od siebie nawzajem uczyć się świata – Młody po raz pierwszy, a ja ponownie; to jeden z najpiękniejszych aspektów macierzyństwa.


Na koniec Młody na swoich pierwszych zawodach w życiu, oczywiście zajął honorowe I miejsce ze swoim ukochanym rudym psem. Mam nadzieję, że skutecznie uda mi się go zarazić pasją. ;-) fot. Marcin Rutkowski


Pozdrawiam,
Matka NIESIEDZĄCA w domu.

poniedziałek, 13 października 2014

Meet Dżony.

Ostatnimi czasy z co raz większą intensywnością chodzi mi po głowie pomysł odświeżenia bloga. Po pierwsze, ja sama mam potrzebę co jakiś czas podzielenia się swoimi bardziej lub mniej ciekawymi dylematami, a druga sprawa, że i rodzina i przyjaciele regularnie wypytują  co u Wojtka. A przecież mogę wszystko elegancko zawrzeć w notce i dać do przeczytania. Najgorsze to przysiąść, zebrać myśli i wszystko spójnie opisać.

Jaki jest Wojtek (rok i 2,5 miesiąca)? Inteligentny, jak cholera. Wiem, że każda mama tak twierdzi, ale każdy kto mnie zna, wie, że mam dość trzeźwe i krytyczne spojrzenie na wszystko. Abstrahując  od klasycznych zachowań w ciągu dnia poprzez tresowanie i wychowywanie każdego według własnej wizji i potrzeb, kto tylko sobie na to pozwoli aż do sposobu wypełniania przez niego ćwiczeń, zadań czy próśb. Nie będę się wybitnie rozpisywać, podam mój ulubiony przykład, który zawsze mnie rozbawia. Otóż czytuję portale dla mam i wiem jak istotne jest rozwijanie mózgu oraz zdolności manualnych dziecka. W sklepach typu Smyk, Akpol itp. istnieje naprawdę bogata oferta zabawek edukacyjnych dla niemowląt w związku z czym regularnie wydawaliśmy pieniądze na bardziej lub mniej wymyślne zabawki. Generalnie szło małemu całkiem nieźle toteż konsekwentnie zwiększałam mu poziom trudności. Gdy Wojtek miałokoło 9 miesięcy kupiłam mu zabawkę, którą w swoim dzieciństwie miał chyba każdy - pojemnik z otworami o różnych kształtach i klocki im odpowiadające. Jak wszyscy wiemy, zadanie polegało na przeciśnięciu klocków przez otwory. Wojtek był zachwycony, owszem. Udało mu się nawet przecisnąć dwie gwiazdki i jeden trójkąt. Zadanie było jednak na tyle żmudne i (w jego mniemaniu) nudne, a do wrzucenia do środka była jeszcze cała góra klocków, że wpadł na inny, ba, lepszy pomysł. Ze zdumieniem spojrzałam jak podnosi pojemnik, ogląda go z każdej strony, dotyka, puka... I eureka! W niedługą chwilę pojął jak otworzyć pojemnik by wyjąć klocki, które znajdowały się już wewnątrz. Jak gdyby nigdy nic, resztę klocków wrzucił do środka przez ten duży otwór, zamknął go, położył pojemnik na ziemi i spojrzał na mnie z pełnym zadowoleniem i miną pt. 'Zadanie wykonane, co teraz robimy?'. Komentarza brak :-)

Przez tylko ostatnie 3 dni zarejestrowałam parę ciekawych wydarzeń, które uznałam za warte opisania.
Poszliśmy do warzywniaka. Nuda? Nic podobnego, nie z dzieckiem w tym wieku. Nauczona doświadczeniem wózek z Wojtkiem postawiłam na samym środku korytarza (dość wąskiego niestety), by nie ułatwiać mu zrzucania produktów z półek, co ma w zwyczaju robić. Zebrałam 4 (!) gruszki w ręce, cały czas zerkając na młodego i podałam kasjerce do zważenia. To był moment  mojej nieuwagi. Kiedy podała mi cenę, obejrzałam się na Młodego.... który ze smakiem pożerał pomidora. Nic to, nie pierwszy, nie ostatni raz. Chciałam tego nieszczęsnego pomidorka dać do zważenia, lecz miła Pani życzyła jedynie mu 'na zdrowie'. Szybko wycofaliśmy się, by nie spowodować większych strat i powróciliśmy do domu. Wyjmując Wojtka z wózka okazało się, że pod tyłkiem i za plecami miał  jeszcze 3 pomidory i 2 ogórki gruntowe. Spieszę wytłumaczyć czemu nie zauważyłam - otóż Wojciech miał  otwartą kamizelę, która skutecznie wszystko zasłoniła. Wstyd stuleci, zwłaszcza, że w warzywniaku była cała masa ludzi i z pewnością ktoś to zarejestrował. Pomidory do spożycia się już za bardzo nie nadawały, jeden ocalał niezgnieciony pod czcigodną pupą Dżonego, chyba zamrożę i zostawię sobie na pamiątkę.
Kolejnego dnia szanowny Ł. (zwany też Panem Tatusiem) wrócił rano do domu z pracy. Jako przykładna mama i równie przykładna partnerka życiowa, przygotowałam 4 kanapki z pastą  jajeczną. Postawiłam na stole, ale jakoś tak wyszło, że zajeliśmy się  rozmową. Oczywiście nierozłączny kompan Wojciech również był obecny, nie ma wątpliwości. Podczas gdy oboje obróciliśmy się do zlewu rozległo się szybkie tuptanie małych stópek, oddalających się od kuchni, a jakże. Szybki rzut oka na talerz - brakowało jednej kanapki. Jak znaleźć małego złodziejaszka? Wystarczyło podążać za śladem pasty jajecznej, która wlatywała Młodemu pod nogi i która to była rozsmarowana  po całej podłodze (świeżo umytej, pragnę dodać). Nie, nie był głodny, jadł już śniadanie. To było po prostu fajne, bo pasta jajeczna jest świetna do rozsmarowywania po wszelakich powierzchniach.

Ktoś mądry kiedyś powiedział, że milczenie (tudzież cisza) jest złotem. Nie w przypadku ludzi, którzy mają dzieci, zwłaszcza małe. Wtedy cisza jest bardzo podejrzana. Dowód? Siedzieliśmy w dużym pokoju i oglądaliśmy film. Nagle Wojtek ruszył z kopyta i wybiegł z salonu. Myśleliśmy, że pobiegł pozbierać resoraki, bo często ma takie odpały, że bawi się samochodzikami, ale KONIECZNIE muszą być wszystkie, więc chodzi po domu i je zbiera. Niemniej gdy minęła minuta, a z czeluści mieszkania nie dochodziły absolutnie żadne odgłosy, Ł. wyruszył na poszukiwanie zguby. Co się okazało? Wojtek sprzątał. A raczej czyścił. Muszlę. Klozetową. Ręką. Prawie wpadł  do środka, takie było zaangażowanie. Nie to, że było brudno, bo codziennie szoruję toaletę i łazienkę, właśnie ze względu na młodego, ale jednak... toaleta to toaleta...

Ostatnie krótkie pytanie na dzisiaj... co robisz z kubkiem, gdy nie smakuje Ci sok/napój? Oczywiście wyrzucasz do śmietnika, tak twierdzi Wojtek i mocno się tego trzyma. Zanim więc spakuję śmieci do wyrzucenia muszę (olaboga) za każdym razem je przejrzeć, bo nierzadko znajduję tam butelkę, szklankę czy (czasem) swoje własne kosmetyki, szczególnie żółty tusz do rzęs nie przypadł jegomościowi do gustu.

Dzieci fajne są, żeby nie było.





poniedziałek, 2 grudnia 2013

Śladem przygody...

Zwykle czekam do jakichś ciekawych zdarzeń, by opisać je na blogu. Nie inaczej jest tym razem.
Otóż wczoraj po raz pierwszy byłyśmy z Forzą na... tropieniu! W związku z tym, że uwielbiam sprawdzać nas w każdej jednej formie aktywności to nie mogłam sobie podarować i tak po prostu odpuścić, mimo, że pogoda nie należała do najbardziej zachęcających, ponieważ od rana padał (no, coś między padaniem a kropieniem :-)) deszcz i okrutnie wiało. Twardym trzeba być, nie miętkim, tak więc spakowałam siebie i rudą i pojechałyśmy na miejsce zbiórki - skraj lasu w okolicach Kaczych Buków w Gdyni.
Z pomocą GPSa dojazd zajął mi dwa razy szybciej niż nominalnie planowałam toteż na miejscu zjawiłam się 20 minut przed zbiórką. Byłam tam pierwszy raz, a że od Gosi usłyszałam, że spotykamy się na skraju lasu to uznałam, że... mimo błota, podjadę pod sam las. Pomysł okazał się niezbyt udany, gdyż po przejechanych 30 metrach zwyczajnie się zakopałam. Nie byłam w stanie ruszyć się ani w jedną, ani w drugą. Wykonałam wszystkie bliżej znane mi manewry, by ruszyć samochód z miejsca, ale miałam wrażenie, że pogrążałam się coraz bardziej. Podłożyłam nawet gałęzie pod oponę, ale i ten plan się nie powiódł. Pozostało mi zadzwonić do Łukasza i poinformować go, że wczorajsza wypucowana toyotka przypomina terenówkę po przejeździe przez las... Bardzo błotnisty las. :-) Zadzwoniłam do Gosi i opowiedziałam o moim mało udanym manewrze podjechania pod skraj lasu, po czym ta pocieszyła mnie, że wraz z Moniką są już prawie na miejscu. Nim się obróciłam, dziewczyny podjechały tuż za mnie... I również się zakopały, w tym samym błocie, które ciągnęło się dobre kilkanaście metrów. No po prostu: NIE DO WIARY. :-) Śmiechy, chichy i przystąpiłyśmy do działania - do wykopania były trzy toyoty. Już przy wypychaniu pierwszej przybrałyśmy ubiór potworów z bagien, a Gosi pękł kalosz na pięcie, także naprawdę było wesoło i brudno. Udało się! Wszystkie trzy samochody wypchane z błota, zaparkowane bezpiecznie i można było wreszcie zabrać się do pracy.

Jako pierwsza pracowała Mejsi, a pozorantką byłam ja. Opracowałam sobie jakąś trasę, przeszłam odpowiednią odległość i przycupnęłam pod drzewem. Po dobrych 20 minutach zobaczyłam Mejsi, która łatwego zadania nie miała - wiało potwornie, a na dodatek padał deszcz. Jak już się dobrze dziewczyna znudziła łażeniem w takiej pogodzie to złapała górny wiatr i pognała do mnie w podskokach. Następnie wilczak dzielnie znalazł Bożenę.
Potem przyszedł czas na nasz debiut. Dokładnie wysłuchałam co mam robić, odeszłam na 50 kroków, by zniknąć i położyć się na karimacie. Poszło świetnie, choć z małym hakiem, bo jak już szła do mnie to potężnie zawiało i lekko zboczyła z kursu. Ostatecznie jednak po kilku sekundach zawróciła i trafiła prosto do pańci.
Kolejne ćwiczenie było nieco trudniejsze, bo miałam się schować znacznie dalej i zakręcić w między czasie. Spodziewałam się miłego i stosunkowo długiego leżakowania, bo wiatr robił się coraz mocniejszy, jednak dziewczyny (Gosia i Forza) bardzo miło mnie zaskoczyły, bo Ruda jak nakręcona szła pięknie po śladzie i odnalazła mnie w mgnieniu oka :-) Dla mnie szok, zupełnie się nie spodziewałam, że tak dobrze potrafi używać swojego nosa. Wiele razy słyszałam, że psy mają taki cudowny węch, ale wystarczyło jedno spojrzenie na Forzę kiedy nieomal się przewraca o piłkę, którą jej rzuciłam i jej nie znajduje to zaczęłam mieć pewne wątpliwości...

Tutaj zdjęcia z wczoraj:

Mistrz stajla odnaleziony! Bielizna termoaktywna góra i dół, leginsy, ciepłe skarpety, kozaki, bluza, kurtka na -milion, szalik i czapka. I było tylko trochę zimno, więc nie ma źle. :-)



Oczywiście nie byłabym sobą, gdybym nie napisała nic o Wojtku. Rośnie mi chłopina nieziemsko! I jest istnym żywym sreberkiem. Pozostawienie go na plecach na dwie sekundy granicy z cudem, bo zaraz pezwraca się na boki, bądź po prostu na brzuch. Ciągle chce siadać - raz wyjdzie innym razem nie, więc trzeba brzdąca asekurować. Gada jak najęty i już od 6.00 dziś recytował nam wiersze w tylko sobie znanym języku. To cudowne, ale może nie aż tak wcześnie rano. Niebawem idziemy pierwszy raz na basen z zajęciami dla niemowlaków, nie mogę się doczekać :-)

Parę zdjęć:









Do następnego!

środa, 20 listopada 2013

Forza. Meet my dog.

Skoro już się tak uzewnętrzniam to chyba czas powiedzieć co nieco o Forzy - dla tych, którzy nie wiedzą.
Otóż Forza jest moim wymarzonym i wyśnionym psem. Słowo, które może ją najlepiej scharakteryzować dla miłośników psów jest... przeciętna. Zdziwieni? Otóż mój pies jest bardzo przeciętny, lecz w swojej nieprzeciętności. Skąd takie stwierdzenie?



Ruda jest psem maksymalnie uniwersalnym. Do wszystkiego i do niczego jednocześnie. Nie jest ani demonem prędkości ani leciutkim i zwinnym zajączkiem. Jest słusznej budowy retrieverem, który będąc szczupłą, nadal wygląda jak przygruby border. Od początku naszej pracy układałam sobie psa pod siebie - miała być przede wszystkim towarzyszem, który dostosuje się do mojego trybu życia, zrozumie go i będzie czerpać radość ze wspólnie spędzonych chwil. Udało się. Mam psa niemal perfekcyjnego.  Czemu niemal? Bo jakieś tam małe wady i swoje fazy ma, ale kto ich nie posiada?



Forza jest mocno pokręconym pracusiem, a jej korbą jest zdecydowanie aport i pływanie. Może aportować cały dzień i całą noc, bez przerwy. Byleby broń Boże nie rozwalić w tym czasie aportu, musi być cały, nienaruszony. Kto spędził trochę czasu z Rudą ten wie jaki to wrzód na tyłku, gdy ktoś raz jej rzuci piłkę. Całe szczęście umie się wyciszyć, gdy zachodzi taka potrzeba. W kwestii sportów jest natomiast bardzo wszechstronna, swoją pracę wykonuje poprawnie, ale ma swoje zdanie w każdej kwestii i jest bardzo dużym kombinatorem, ale o tym później. Nic ponad 'poprawnie' nie można powiedzieć. Nie jest i nie była psem perspektywicznym do zdobywania trofeum w kwestii agility, frisbee czy flyballu, ale czerpiemy z tego niemałą radość w ramach relaksu, bez ciśnienia. Całe życie ona się do mnie dostosowuje, więc i ja się do niej dostosowałam, by nie nakładać za dużych ambicji, bo nikomu to nie służy.

(fot. Anna Sochacka)

Zacznijmy od początku naszą historię...

Nie będę Was bajerować i kłamać, że toller to mocno przemyślana rasa. Że poznałam parę psów tej rasy, że zgłębiałam się w ich tajniki zachowań, a także mocno i intensywnie studiowałam charakterystykę rasy, bo teraz o takie właśnie zapewnienia rzewnie zabiegają hodowcy. Nic z tego. Pobieżne zerknięcie na charakter trzech ras, które brałam pod uwagę (border, aussie, toller) i od razu wiedziałam, że Rude będzie właściwą opcją. Teraz przyszedł czas na znalezienie hodowli, która na 'teraz-zaraz' ma szczeniaki. Okazała się nią Virgo Vestalis. Szybki telefon, by zorientować się czy jakieś suczki są jeszcze na sprzedaż i dowiedziałam się, że są dwie - jedna dwu, druga trzymiesięczna. Następnego dnia, wszystko w trybie ekspresowym, pojechaliśmy pod Toruń w celu odebrania tej dwumiesięcznej wybranki. Na miejscu okazało się, że młodsza miała mnie w głębokim poważaniu i wolała grzebać w szafkach w poszukiwaniu jedzenia, natomiast ta starsza (i dwa razy większa) dorwała się do moich butów i za nic nie chciała mnie zostawić. Decyzja była więc dla mnie oczywista - starsza klucha jedzie z nami.

(fot. Alicja Matejuk)

Ja - jak to ja, muszę mieć pecha. Już kilka dni po odbiorze ujawniły się jakieś dziwne problemy Forzy - piszczała przy siadaniu i ewidentnie bolały ją biodra. Z czasem trafiliśmy do dr Zaleskiego, specjalisty ortopedy psiego, który stwierdził po badaniach zarówno fizykalnych jak i promieniami rtg, że Forza po prostu za szybko rośnie i nie wszystko za tym nadąża. Polecił suplement 'Canosan' i pies zaczął na nowo poruszać się jak marzenie, ale zanim do tego doszliśmy, zdążyłam wylać ocean łez.
Początki naszej współpracy były, ekhm ekhm delikatnie mówiąc, ciężkie. Forza uczyła się w tempie błyskawicy, ale w takim też samym tempie usiłowała mi pokazać, że ma swoje zdanie na każdy temat i, jak coś postanowi, to ciężko jej będzie to wybić z głowy. Ulubioną opcją było zdecydowanie skakanie na wszystkich jak popadło - przechodniów była w stanie dostrzec nawet z 500 m i, co gorsza, pognać do nich na pełnym pędzie by odbić na nich swoje łapy. Dzięki intensywnej pracy pod okiem bardziej doświadczonych szkoleniowców, udało mi się do 1,5 roku uzyskać efekt wspaniałej towarzyszki. Było trochę niedoskonałości, ale wszystko do dopracowania.

Naszym pierwszym wyborem było moje ukochane, priorytetowe agility. Uwielbiam ten sport, uwielbiam więź i zrozumienie jakie tworzą się między psem a przewodnikiem, a ponadto ciągle nowe wyzwania. Jest to jednak jeden z tych sportów, z którymi opornie radzę sobie JA. Trochę stresu i szare komórki odmawiały mi posłuszeństwa, więc zapamiętanie toru czy nawet czasem ćwiczeń graniczyło z cudem i potrafiłam się frustrować po 3 nieudanych razach. Taki mój urok. Forza jednak w mojej opinii radziła sobie doskonale. Co prawda często gęsto miała swoją koncepcję na tor na zasadzie 'spoko pańcia, nie musisz mi pokazywać, ja pamiętam jak to szło', ale ostatecznie udawało się zawsze doprowadzić do sukcesu. No, prawie zawsze. :-) Z czasem agility przerwaliśmy z racji mojego wyjazdu do Szwecji, a aktualnie już nie wyobrażam sobie powrotu do tego sportu, mimo, że mnie kręci i nęci. Co prawda For ma dopiero 6 lat, ale przeraża mnie wizja skakania przez kolejne lata na hopkach o wysokości 55-65 cm.

 (fot. Alicja Matejuk)

Frisbee jest jednym z tych sportów, które definitywnie traktujemy jako formę relaksu i, który za nic w świecie nie jest w stanie mnie wciągnąć. Bieganie za talerzami i samo rzucanie sprawia jednak niemałą frajdę. Flyball, który aktualnie trenujemy, jest świetnym sportem, bo drużynowym i to sprawia, że chcemy kontynuować tę przygodę.



Pamiętam też, że kiedyś zabrałam rudą na trening coursingowy dla chartów i nawet pobiegła za wabikiem... Jednak jak już go dorwała to koniecznie chciała mi go przynieść :-) Małe zboczenie aporterów.

(fot. Monika Pacuk (CHYBA!))

Któregoś razu, zupełnym przypadkiem, trafiłam na dogtrekking w Gdyni,  który to okazał się strzałem w dziesiątkę i zapoczątkował erę wspólnych wypadów do lasu z mapą. Nie jest to sport stricte psi, a rywalizacja jest tylko i wyłącznie ludzka, ale psom sprawia niemałą radość bieganie po lesie, o czym świadczy radocha Forzy, gdy tylko zakładam pas. Co prawda, nie raz były różne dziwne przygody, jak choćby ta, gdy wraz z Rudą zaliczyłyśmy kąpiel w rzeczce (ona szczęśliwa, ja mniej), bo za bardzo jej zawierzyłam i nie odpięłam karabińczyka, co poskutkowało wciągnięciem mnie do wody. Ot, lenistwo się kłania. Zdecydowanie, mimo przerwy na ciążę i połóg, w przyszłym sezonie powracamy do podbijania ścieżek leśnych.


 (fot. Zbigniew Skupiński)

Co jest najwspanialsze w moim psie? Umiejętność elastycznego dostosowywania się do sytuacji, byleby spędzać czas w moim towarzystwie. Mamy za sobą 6 podróży do Szwecji i z powrotem promem, gdzie podróż trwała jednorazowo 19 godzin. Kilka bardzo długich podróży pociągiem, najdłuższa do Zakopanego ok. 17 godzin między moimi nogami na siedząco, bo nie było miejsca, by się położyła. Staram się ją zabierać wszędzie, bo wiem, że nie sprawi najmniejszego kłopotu i nie będzie źródłem problemów.

Jakie są jej wady? Jest bardzo zaborczym psem i lubi testować z kim na ile może sobie pozwolić. Nie umie się bawić z psami, nie potrzebuje ich towarzystwa w żadnym stopniu - z jednej strony wada, z drugiej zaleta.

Trochę się rozpisałam, ale chyba zarysowałam nieco mojego psa dla tych, którzy nie mieli okazji poznać bliżej Forzy. Dziękuję wszystkim, którzy w mniejszym lub większym stopniu przyczynili się do pogłębiania naszej relacji. :-)

     (fot. Kaśka Skutkiewicz)