poniedziałek, 2 grudnia 2013

Śladem przygody...

Zwykle czekam do jakichś ciekawych zdarzeń, by opisać je na blogu. Nie inaczej jest tym razem.
Otóż wczoraj po raz pierwszy byłyśmy z Forzą na... tropieniu! W związku z tym, że uwielbiam sprawdzać nas w każdej jednej formie aktywności to nie mogłam sobie podarować i tak po prostu odpuścić, mimo, że pogoda nie należała do najbardziej zachęcających, ponieważ od rana padał (no, coś między padaniem a kropieniem :-)) deszcz i okrutnie wiało. Twardym trzeba być, nie miętkim, tak więc spakowałam siebie i rudą i pojechałyśmy na miejsce zbiórki - skraj lasu w okolicach Kaczych Buków w Gdyni.
Z pomocą GPSa dojazd zajął mi dwa razy szybciej niż nominalnie planowałam toteż na miejscu zjawiłam się 20 minut przed zbiórką. Byłam tam pierwszy raz, a że od Gosi usłyszałam, że spotykamy się na skraju lasu to uznałam, że... mimo błota, podjadę pod sam las. Pomysł okazał się niezbyt udany, gdyż po przejechanych 30 metrach zwyczajnie się zakopałam. Nie byłam w stanie ruszyć się ani w jedną, ani w drugą. Wykonałam wszystkie bliżej znane mi manewry, by ruszyć samochód z miejsca, ale miałam wrażenie, że pogrążałam się coraz bardziej. Podłożyłam nawet gałęzie pod oponę, ale i ten plan się nie powiódł. Pozostało mi zadzwonić do Łukasza i poinformować go, że wczorajsza wypucowana toyotka przypomina terenówkę po przejeździe przez las... Bardzo błotnisty las. :-) Zadzwoniłam do Gosi i opowiedziałam o moim mało udanym manewrze podjechania pod skraj lasu, po czym ta pocieszyła mnie, że wraz z Moniką są już prawie na miejscu. Nim się obróciłam, dziewczyny podjechały tuż za mnie... I również się zakopały, w tym samym błocie, które ciągnęło się dobre kilkanaście metrów. No po prostu: NIE DO WIARY. :-) Śmiechy, chichy i przystąpiłyśmy do działania - do wykopania były trzy toyoty. Już przy wypychaniu pierwszej przybrałyśmy ubiór potworów z bagien, a Gosi pękł kalosz na pięcie, także naprawdę było wesoło i brudno. Udało się! Wszystkie trzy samochody wypchane z błota, zaparkowane bezpiecznie i można było wreszcie zabrać się do pracy.

Jako pierwsza pracowała Mejsi, a pozorantką byłam ja. Opracowałam sobie jakąś trasę, przeszłam odpowiednią odległość i przycupnęłam pod drzewem. Po dobrych 20 minutach zobaczyłam Mejsi, która łatwego zadania nie miała - wiało potwornie, a na dodatek padał deszcz. Jak już się dobrze dziewczyna znudziła łażeniem w takiej pogodzie to złapała górny wiatr i pognała do mnie w podskokach. Następnie wilczak dzielnie znalazł Bożenę.
Potem przyszedł czas na nasz debiut. Dokładnie wysłuchałam co mam robić, odeszłam na 50 kroków, by zniknąć i położyć się na karimacie. Poszło świetnie, choć z małym hakiem, bo jak już szła do mnie to potężnie zawiało i lekko zboczyła z kursu. Ostatecznie jednak po kilku sekundach zawróciła i trafiła prosto do pańci.
Kolejne ćwiczenie było nieco trudniejsze, bo miałam się schować znacznie dalej i zakręcić w między czasie. Spodziewałam się miłego i stosunkowo długiego leżakowania, bo wiatr robił się coraz mocniejszy, jednak dziewczyny (Gosia i Forza) bardzo miło mnie zaskoczyły, bo Ruda jak nakręcona szła pięknie po śladzie i odnalazła mnie w mgnieniu oka :-) Dla mnie szok, zupełnie się nie spodziewałam, że tak dobrze potrafi używać swojego nosa. Wiele razy słyszałam, że psy mają taki cudowny węch, ale wystarczyło jedno spojrzenie na Forzę kiedy nieomal się przewraca o piłkę, którą jej rzuciłam i jej nie znajduje to zaczęłam mieć pewne wątpliwości...

Tutaj zdjęcia z wczoraj:

Mistrz stajla odnaleziony! Bielizna termoaktywna góra i dół, leginsy, ciepłe skarpety, kozaki, bluza, kurtka na -milion, szalik i czapka. I było tylko trochę zimno, więc nie ma źle. :-)



Oczywiście nie byłabym sobą, gdybym nie napisała nic o Wojtku. Rośnie mi chłopina nieziemsko! I jest istnym żywym sreberkiem. Pozostawienie go na plecach na dwie sekundy granicy z cudem, bo zaraz pezwraca się na boki, bądź po prostu na brzuch. Ciągle chce siadać - raz wyjdzie innym razem nie, więc trzeba brzdąca asekurować. Gada jak najęty i już od 6.00 dziś recytował nam wiersze w tylko sobie znanym języku. To cudowne, ale może nie aż tak wcześnie rano. Niebawem idziemy pierwszy raz na basen z zajęciami dla niemowlaków, nie mogę się doczekać :-)

Parę zdjęć:









Do następnego!

środa, 20 listopada 2013

Forza. Meet my dog.

Skoro już się tak uzewnętrzniam to chyba czas powiedzieć co nieco o Forzy - dla tych, którzy nie wiedzą.
Otóż Forza jest moim wymarzonym i wyśnionym psem. Słowo, które może ją najlepiej scharakteryzować dla miłośników psów jest... przeciętna. Zdziwieni? Otóż mój pies jest bardzo przeciętny, lecz w swojej nieprzeciętności. Skąd takie stwierdzenie?



Ruda jest psem maksymalnie uniwersalnym. Do wszystkiego i do niczego jednocześnie. Nie jest ani demonem prędkości ani leciutkim i zwinnym zajączkiem. Jest słusznej budowy retrieverem, który będąc szczupłą, nadal wygląda jak przygruby border. Od początku naszej pracy układałam sobie psa pod siebie - miała być przede wszystkim towarzyszem, który dostosuje się do mojego trybu życia, zrozumie go i będzie czerpać radość ze wspólnie spędzonych chwil. Udało się. Mam psa niemal perfekcyjnego.  Czemu niemal? Bo jakieś tam małe wady i swoje fazy ma, ale kto ich nie posiada?



Forza jest mocno pokręconym pracusiem, a jej korbą jest zdecydowanie aport i pływanie. Może aportować cały dzień i całą noc, bez przerwy. Byleby broń Boże nie rozwalić w tym czasie aportu, musi być cały, nienaruszony. Kto spędził trochę czasu z Rudą ten wie jaki to wrzód na tyłku, gdy ktoś raz jej rzuci piłkę. Całe szczęście umie się wyciszyć, gdy zachodzi taka potrzeba. W kwestii sportów jest natomiast bardzo wszechstronna, swoją pracę wykonuje poprawnie, ale ma swoje zdanie w każdej kwestii i jest bardzo dużym kombinatorem, ale o tym później. Nic ponad 'poprawnie' nie można powiedzieć. Nie jest i nie była psem perspektywicznym do zdobywania trofeum w kwestii agility, frisbee czy flyballu, ale czerpiemy z tego niemałą radość w ramach relaksu, bez ciśnienia. Całe życie ona się do mnie dostosowuje, więc i ja się do niej dostosowałam, by nie nakładać za dużych ambicji, bo nikomu to nie służy.

(fot. Anna Sochacka)

Zacznijmy od początku naszą historię...

Nie będę Was bajerować i kłamać, że toller to mocno przemyślana rasa. Że poznałam parę psów tej rasy, że zgłębiałam się w ich tajniki zachowań, a także mocno i intensywnie studiowałam charakterystykę rasy, bo teraz o takie właśnie zapewnienia rzewnie zabiegają hodowcy. Nic z tego. Pobieżne zerknięcie na charakter trzech ras, które brałam pod uwagę (border, aussie, toller) i od razu wiedziałam, że Rude będzie właściwą opcją. Teraz przyszedł czas na znalezienie hodowli, która na 'teraz-zaraz' ma szczeniaki. Okazała się nią Virgo Vestalis. Szybki telefon, by zorientować się czy jakieś suczki są jeszcze na sprzedaż i dowiedziałam się, że są dwie - jedna dwu, druga trzymiesięczna. Następnego dnia, wszystko w trybie ekspresowym, pojechaliśmy pod Toruń w celu odebrania tej dwumiesięcznej wybranki. Na miejscu okazało się, że młodsza miała mnie w głębokim poważaniu i wolała grzebać w szafkach w poszukiwaniu jedzenia, natomiast ta starsza (i dwa razy większa) dorwała się do moich butów i za nic nie chciała mnie zostawić. Decyzja była więc dla mnie oczywista - starsza klucha jedzie z nami.

(fot. Alicja Matejuk)

Ja - jak to ja, muszę mieć pecha. Już kilka dni po odbiorze ujawniły się jakieś dziwne problemy Forzy - piszczała przy siadaniu i ewidentnie bolały ją biodra. Z czasem trafiliśmy do dr Zaleskiego, specjalisty ortopedy psiego, który stwierdził po badaniach zarówno fizykalnych jak i promieniami rtg, że Forza po prostu za szybko rośnie i nie wszystko za tym nadąża. Polecił suplement 'Canosan' i pies zaczął na nowo poruszać się jak marzenie, ale zanim do tego doszliśmy, zdążyłam wylać ocean łez.
Początki naszej współpracy były, ekhm ekhm delikatnie mówiąc, ciężkie. Forza uczyła się w tempie błyskawicy, ale w takim też samym tempie usiłowała mi pokazać, że ma swoje zdanie na każdy temat i, jak coś postanowi, to ciężko jej będzie to wybić z głowy. Ulubioną opcją było zdecydowanie skakanie na wszystkich jak popadło - przechodniów była w stanie dostrzec nawet z 500 m i, co gorsza, pognać do nich na pełnym pędzie by odbić na nich swoje łapy. Dzięki intensywnej pracy pod okiem bardziej doświadczonych szkoleniowców, udało mi się do 1,5 roku uzyskać efekt wspaniałej towarzyszki. Było trochę niedoskonałości, ale wszystko do dopracowania.

Naszym pierwszym wyborem było moje ukochane, priorytetowe agility. Uwielbiam ten sport, uwielbiam więź i zrozumienie jakie tworzą się między psem a przewodnikiem, a ponadto ciągle nowe wyzwania. Jest to jednak jeden z tych sportów, z którymi opornie radzę sobie JA. Trochę stresu i szare komórki odmawiały mi posłuszeństwa, więc zapamiętanie toru czy nawet czasem ćwiczeń graniczyło z cudem i potrafiłam się frustrować po 3 nieudanych razach. Taki mój urok. Forza jednak w mojej opinii radziła sobie doskonale. Co prawda często gęsto miała swoją koncepcję na tor na zasadzie 'spoko pańcia, nie musisz mi pokazywać, ja pamiętam jak to szło', ale ostatecznie udawało się zawsze doprowadzić do sukcesu. No, prawie zawsze. :-) Z czasem agility przerwaliśmy z racji mojego wyjazdu do Szwecji, a aktualnie już nie wyobrażam sobie powrotu do tego sportu, mimo, że mnie kręci i nęci. Co prawda For ma dopiero 6 lat, ale przeraża mnie wizja skakania przez kolejne lata na hopkach o wysokości 55-65 cm.

 (fot. Alicja Matejuk)

Frisbee jest jednym z tych sportów, które definitywnie traktujemy jako formę relaksu i, który za nic w świecie nie jest w stanie mnie wciągnąć. Bieganie za talerzami i samo rzucanie sprawia jednak niemałą frajdę. Flyball, który aktualnie trenujemy, jest świetnym sportem, bo drużynowym i to sprawia, że chcemy kontynuować tę przygodę.



Pamiętam też, że kiedyś zabrałam rudą na trening coursingowy dla chartów i nawet pobiegła za wabikiem... Jednak jak już go dorwała to koniecznie chciała mi go przynieść :-) Małe zboczenie aporterów.

(fot. Monika Pacuk (CHYBA!))

Któregoś razu, zupełnym przypadkiem, trafiłam na dogtrekking w Gdyni,  który to okazał się strzałem w dziesiątkę i zapoczątkował erę wspólnych wypadów do lasu z mapą. Nie jest to sport stricte psi, a rywalizacja jest tylko i wyłącznie ludzka, ale psom sprawia niemałą radość bieganie po lesie, o czym świadczy radocha Forzy, gdy tylko zakładam pas. Co prawda, nie raz były różne dziwne przygody, jak choćby ta, gdy wraz z Rudą zaliczyłyśmy kąpiel w rzeczce (ona szczęśliwa, ja mniej), bo za bardzo jej zawierzyłam i nie odpięłam karabińczyka, co poskutkowało wciągnięciem mnie do wody. Ot, lenistwo się kłania. Zdecydowanie, mimo przerwy na ciążę i połóg, w przyszłym sezonie powracamy do podbijania ścieżek leśnych.


 (fot. Zbigniew Skupiński)

Co jest najwspanialsze w moim psie? Umiejętność elastycznego dostosowywania się do sytuacji, byleby spędzać czas w moim towarzystwie. Mamy za sobą 6 podróży do Szwecji i z powrotem promem, gdzie podróż trwała jednorazowo 19 godzin. Kilka bardzo długich podróży pociągiem, najdłuższa do Zakopanego ok. 17 godzin między moimi nogami na siedząco, bo nie było miejsca, by się położyła. Staram się ją zabierać wszędzie, bo wiem, że nie sprawi najmniejszego kłopotu i nie będzie źródłem problemów.

Jakie są jej wady? Jest bardzo zaborczym psem i lubi testować z kim na ile może sobie pozwolić. Nie umie się bawić z psami, nie potrzebuje ich towarzystwa w żadnym stopniu - z jednej strony wada, z drugiej zaleta.

Trochę się rozpisałam, ale chyba zarysowałam nieco mojego psa dla tych, którzy nie mieli okazji poznać bliżej Forzy. Dziękuję wszystkim, którzy w mniejszym lub większym stopniu przyczynili się do pogłębiania naszej relacji. :-)

     (fot. Kaśka Skutkiewicz)

 

piątek, 8 listopada 2013

Mamą być.

Notkę tą kieruję do wszystkich przyszłych, obecnych i 'mamzamiarbyć' mam. Do tych obecnych, zwłaszcza z długim stażem jest to swoisty hołd, możecie być z siebie dumne. Ze wszystkich możliwych, ta rola jest moim zdaniem najtrudniejsza. Czemu?

Otóż mamą jest być niełatwo. To praca, ciężka praca, gdzie zapłatą jest jedynie własna satysfakcja i szczęście swojego dziecka. Mało? Skądże, wystarczająco. Organizm 'Mamy' funkcjonuje wobec określonych norm:

Po pierwsze: Dziecko. Nikt i nic nie jest w stanie być równie ważne co ten mały szkrab (nawet większy dalej jest maleństwem dla swoich ukochanych mamusiek), żadna sprawa nie jest w stanie przyćmić  podstawowych potrzeb dziecka. Masz spotkanie z przyjaciółmi? Umówiony spacer? Wizytę u fryzjera? Ale dziecko nie zjadło  obiadku! Trudno, wszystko się przełoży, bo przecież ważniejszym jest dobro dziecka niż jakieś przyziemne rzeczy jak spotkanie ze znajomymi. Nie oszukujmy się, narodzenie dziecka jest wydarzeniem przewracającym świat niemalże do góry nogami. Mówiąc przed porodem, że na pewno moje życie będzie wyglądało po nim prawie identycznie, nie miałam pojęcia o herezjach, które przechodziły przez moje usta.

Sytuacja przecież zmienia się diametralnie. Ot, rodzi się maleństwo. W zasadzie nie potrzebuje nic poza jedzeniem, snem i bliskością rodziców. Stosunkowo mało, jednak poczucie, że jesteśmy CAŁKOWICIE  odpowiedzialni za tego małego człowieka, że w żadnym stopniu sobie bez nas nie poradzi, narzuca na człowieka potężny ciężar. Jest to swoisty słodki ciężar, ale znam osoby, które sobie z tym ciężarem nie poradziły. Teraz wiem, że ciąża mogłaby i nawet trwać  jak u słonia, 2 lata, a niewiele by to zmieniło w kwestii przygotowań mentalnych do nadejścia potomka. Przy pierwszym dziecku, mimo masy spotkań z mamami, opowiadań, wszystko jest nowe, każdy dzień odkrywa i ukazuje coś nowego. Czasem dobrego, czasem mniej.
Początki były ciężkie, głównie przez nieprzespane noce i ciągłą zagadkę w głowie 'Czemu on płacze?'. A płakał może nie bardzo dużo, ale też nie bardzo mało. Od ciągłego noszenia opanowałam do perfekcji robienie wszystkiego jedną rękę i to lewą, która z mało przydatnej okazała się fenomenalną pomocą. Mój prawy biceps natomiast wzmocnił się conajmniej trzykrotnie. Kiedy słyszałam od moich znajomych, doświadczonych mam, że pierwsze miesiące są najlżejsze zastanawiałam się jak koszmarnie będzie później? Przecież to niemożliwe! Co może być gorszego od zupełnego braku porozumienia z małą istotą, od której chciałoby się uzyskać masę informacji, a tymczasem ono po prostu krzyczy, złości się, a za chwilę pójdzie spać jak gdyby nic się nie stało? Całe szczęście, im dalej w las tym... mniej drzew. Przynajmniej w moim odczuciu. Każdego dnia odkrywamy coś nowego, każdego dnia obserwujemy nowe postępy i czerpiemy radość i sastyfakcję z nawet najbardziej błahych rzeczy.
Swoją drogą zawsze słyszy się, że od Mam nie da się usłyszeć nic poza kolorem kupki, jej konstynencją, ilością zjedzonego pokarmu czy postępach motorycznych dziecka. A jakże, nic w tym dziwnego, skoro w 99% z tego składa się właśnie tryb działania Matek. Z obserwacji, troski i mózgu na pełnych obrotach, które zwalniają do nieco niższych jedynie w nocy, gdy czas na sen. Ten notabene, również jest na czuwaniu. Kto ma dziecko ten wie o czym mówię...
Zanim urodził się Wojtek, usłyszałam od siostry Łukasza (która ma 5 dzieci) przy obiedzie, że zawsze marzyła o tym, by mieć pięknego mercedesa. Z pełnym uśmiechem kontynuowała, mówiąc, że cieszy się bardzo, bo ma ich aż 5. Na pytanie gdzie one są, odparła, że siedzą aktualnie przy stole i jedzą obiad. Ciekawe spojrzenie na sprawę, ale jakże prawdziwe jak się aktualnie przekonałam. :) Firmy odzieżowe i te z artykułami dla dzieci prześcigają się w wymyślaniu lepszych, modniejszych i ciekawszych gadżetów, a te niezbędne tak czy siak kosztują naprawdę niemało. Nie dziw, że w Polsce notuje się niż demograficzny, sama wyprawka dla noworodka to już jedna czy dwie pensje przeciętnego Polaka. 

Ale powróćmy do głównego wątku. Tak, definitywnie w hierarchii matki na pierwszym miejscu stoi dziecko i jego potrzeby. Po drugie zatem? Nie, nie zadziwię Was. Dom.

Dom z dzieckiem to miejsce, gdzie kilka razy dziennie przelatuje huragan. Miejsce to pozostawione bez nadzoru zamieni się w jedno wielkie pobojowisko pieluszek, butelek, kaszek, mlek, herbatek, kocyków, brudnych ciuszków i wszechobecnych zabawek, gryzaków i grzechotek. Przeciętna Mama (zakładamy, że rodzina nie wynajmuje firmy sprzątającej) musi zatem mieć wszystko pod kontrolą. Odparzać butelki po każdorazowym użyciu, przygotowywać mleko, zagotowywać wodę, sprzątać pieluszki, robić pranie, wywieszać pranie, odkurzać, myć podłogę, by nie było brudno itd. Pełna kontrola, jednocześnie rozdwajając się bądź roztrajając i zajmując się dzieckiem i zapewniać mu rozrywki. Oprócz tego dom to nie tylko mieszkanie, ale także miejsce, w którym chcemy czuć się dobrze i bezpieczenie. Trzeba zatem dbać o dobre relacje z domownikami, a przede wszystkim nie zaniedbywać partnera na rzecz dziecka, co czasem bywa bardzo trudne, a jest niezbędne, by harmonia w domu została zachowana.

Na dalszy plan schodzą pasje i relacje ze społeczeństwem. Każda mama pragnie utrzymać kontakty ze starymi znajomymi, co jest bardziej lub mniej możliwe. Część znajomych subtelnie da do zrozumienia, że nie są już zainteresowani spotkaniami z nudną, stabilną MAMĄ. Przecież na pewno nie umie już o niczym innym rozmawiać niż o dzieciach, prawda? Nic bardziej mylnego, przeciętna Mama chcąca wyjść na miasto i zrelaksować się marzy o tym, by NIE ROZMAWIAĆ o dzieciach. Chce się wyłączyć na moment i faktycznie pomyśleć o sobie. W końcu ma tę chwilę dla siebie. Ale gdzieżby, nie da rady. Część znajomych czuje się w obowiązku wypytać o dziecko, następnie paradoksalnie narzeka, że nie ma innych tematów do rozmowy. I spirala się kręci. Dalej, pasje... W zależności od tego czy dana mama je posiada, czy nie posiada i jak wielkiego nakładu sił wymagają do realizacji. Tak czy siak, pasja również schodzi na dalszy plan. Czemu? Zwyczajnie brakuje na nią czasu. Można się starać i zawsze się go trochę wyściubi na hobby, ale nie da się ukryć, że nie poświęca się temu tyle czasu ile wcześniej z prostej przyczyny. Mając dziecko, zwłaszcza niemowlę, nie można do końca niczego zaplanować. Nie wiadomo kiedy się obudzi, czy zje szybko czy wolno, czy nie zrobi kupy, czy nie trzeba będzie go wykąpać. Tak więc pasja doczeka się swojej realizacji w wolnej chwili i, gdy ktoś będzie w stanie się zająć maluchem na czas nieobecności w domu.

Ostatnim w hierarchii jest sen. Bardzo ważny, a wciąż pożądany. Od czasu porodu mało która mama może się pochwalić WYSPANIEM. Nawet jeśli dziecko przesypia już noce to do pewnego momentu jego rozwoju, każda noc to sen na czuwaniu, by ewentualnie wychwycić wszelkie jęki, stęki i nieprawidłowości w oddechu. ;-)

Osobiście dopiero weszłam w fazę bycia mamą, bo 3,5 miesiąca to niezbyt długi czas i tak naprawdę uczę się nią być. Niemniej po tak krótkim czasie chcę tylko powiedzieć, że miejcie szacunek do swoich Mam, jakie by nie były. Odwaliły kawał dobrej roboty, że jesteście w danym miejscu w życiu. Bycie rodzicem to największe z możliwych poświęceń, bo wymaga oddania siebie całego i wzięcia na barki ŻYCIA innej istoty. Mam nadzieję, że i ja podołam tej odpowiedzialności na całe życie.

Na koniec kilka zdjęć autorstwa Agnieszki Skórowskiej (agnieszkaskorowska.com)





Ps. Notka napisana na podstawie własnych spostrzeżeń i doświadczeń. :-)

wtorek, 5 listopada 2013

Święta i po świętach.

Dzień zmarłych nie jest moim ulubionym świętem, jakoś źle mi się kojarzy. Z jednej strony moje myśli są skierowane do tych, którzy już odeszli, a których nie poznałam (tak się akurat złożyło, że nie przeżyłam śmierci nikogo bliskiego), a z drugiej nie potrafię strawić tego całego 'show' i tej otoczki związanej z świętem zmarłych.
Nie tyle co mi przeszkadza, co raczej są sytuacje, które mnie tego dnia wybitnie rozśmieszają. Abstrahując już od potrzeby kupowania jak najlepszych i najwymyślniejszych zniczy i wiązanek bawią mnie rozmowy 'nad grobami'. I bynajmniej nie są to wspominki...

'Widziałaś jakie brzydkie kwiaty kupiła ta stara &^%( ?!'
'Jak można takie znicze w ogóle kupić, bezguście totalne!'
'Jak zwykle syf na tym grobie, nikt się nie ruszy, żeby posprzątać'
'Patrz, znowu sztuczne kwiaty i do tego jakie brzydkie, wiadomo kto to kupił, to mógł być tylko ten stary osioł'

Tak więc wizyta na grobach to dla masy ludzi coś, co trzeba zwyczajnie odbębnić. Nie jest to wewnętrzna potrzeba, a obowiązek wpisany w bycie Polakiem. Jaki w tym wszystkim jest sens? W wielu krajach rytuał chowania ciała do ziemi został już porzucony, z resztą wiele osób aktualnie deklaruje chęć zostania spalonym po śmierci. Idąc więc cmentarzem nie mogę pozbyć się wrażenia, że maszeruję po tonach zwłok, płyciej lub głębiej zakopanych w ziemi. Najbardziej jednak zastanawia mnie czy my naprawdę jesteśmy aż tak bogatym narodem? Patrząc po pomnikach stawianych na cześć zmarłych dochodzę do wniosku, że albo wśród nas przewija się cała masa milionerów albo także w tym aspekcie panuje wszechobecna zasada 'zastaw się a postaw się'. Najwyżej pogłodujemy 3 lata, ale nasz zmarły dziadzio będzie miał przepiękny, wielki grobowiec, bo na pewno milej będzie mu się gniło.
Zdaję sobie sprawę, że wszystko to brzmi co najmniej niesmacznie, jednak co by nie mówić, nie ma w tym krzty nieprawdy - ot, takie są prawa bezlitosnej natury.

Żeby od razu sprostować - nie jest tak, że jestem przeciwniczką Dnia Zmarłych. Absolutnie tak nie jest, sama staram się obchodzić ten dzień należycie co roku. W tym natomiast, by nie stać w korkach i nie narażać się na niedzielnych kierowców (mam wrażenie, że 90% z nich po raz pierwszy odpaliła samochód od czasu zdania egzaminu na prawo jazdy), a więc także ze względów bezpieczeństwa, odwiedziliśmy groby naszych bliskich późniejszym wieczorem 31 października. Całe szczęście, niewiele było ludzi, na cmentarzach i można było faktycznie postać w ciszy, opowiedzieć nieznane jeszcze historie o bliskich czy pomyśleć nad życiem, a raczej rzeczami, na które na codzień nie mamy czasu. W końcu jest to ten jeden moment, by się zatrzymać od ciągłej życiowej bieganiny, amoku i stresu. 
Z ostatnich moich spostrzeżeń najśmieszniejszy jest fakt dnia 'przed' i 'po'. TŁUMY w sklepach, zarówno przed jak i po pełne kosze, gdyż dzień zagłady może nadejść i nie wiadomo kiedy sklepy znów będą otwarte. Żeby ktoś zaraz mi nie zarzucał, że sama łażę po sklepach, bo inaczej bym nie wiedziała - ano łażę, od dobrego tygodnia poszukuję kombinezonu dla Wojtka, bo okazuje się to naprawdę ciężkim zadaniem, by znaleźć ciepły, ładny, dobrze zrobiony, nieprzemakalny, z zamkniętymi rękawami i butami w jednym kombinezon.

Wojtek rośnie i jest co raz 'fajniejszy'. A znaczy to, że jest co raz większe porozumienie między nami, co raz lepiej się bawi, ogarnia swoje ręce, nogi i... strasznie chce siadać: raz wyjdzie, innym nie wyjdzie, ale się nie poddaje. I ma absolutnie najpiękniejszy uśmiech i najweselsze oczki na świecie. :-)

Na koniec kilka zdjęć:

PGE Arena przemieniła się 31 października w wielką dynię


 Wreszcie spacery wózek + Forza przestały mnie stresować


Mamusiowy śpiący królewicz :-)


Forza też by chciała takie zabawki... ;-)






sobota, 26 października 2013

Dogtrekking 2013 nr 1 :)

Niesamowite jak ten czas leci!!! Ostatni mój trekking zaliczyłam ponad rok temu. Mimo tego, że Łukasz od dwóch dni gruntownie cierpiał z powodu zęba, a wczoraj zdecydował się zaryzykować i poddać wprawionej ręce dentysty to zdecydowaliśmy się pojechać i miło spędzić czas. Oczywiście mając dziecko nie da się tak po prostu czegoś ZAPLANOWAĆ. A przynajmniej nie co do minuty. Zamiast więc o 7.30, wyjechaliśmy o 8.10. Drobny poślizg... Psy zapakowane na tylną kanapę i lecimy.
W drodze kilkukrotnie złapał nas deszcz co nie wróżyło najlepiej, jednak w samym Grudziądzu nastąpiło wspaniałe rozjaśnienie. Ledwo przyjechaliśmy i rozpakowywaliśmy mandżur - okazało się, że zawodnicy już startują. No cóż, my nawet jeszcze nie zerknęliśmy dobrze na mapę, nie opracowaliśmy jak biegniemy, gdzie najpierw i do czyich pleców się przykleić, żeby upewnić się, że dobrze wchodzimy w trasę itd. Zatem radosny spontan. No nic, psy przypięte i luźnym spacerkiem skręciliśmy za zajazd ku PK 2. Bardzo szybko udało się go zlokalizować i stamtąd skrótem do 1. Do tej pory szło doskonale, ale wyprzedziła nas Pani z dwoma aussikami i chyba zbyt ufnie się zapatrzyliśmy, ponieważ ostatecznie ani ja ani Łukasz nie zorientowaliśmy się, iż nie dość, że punkt minęliśmy to jeszcze nie zbliżyliśmy się do niego na mniej niż 100 m. Udało się natomiast dojść do drogi, która była ok. 1 km dalej. W tym momencie wreszcie przenalizowałam i uznałam, że zbliża się czas podjęcia drastycznych decyzji - trzeba znaleźć punkt, nie ma rezygnacji. Łukasz z Forzą poszli więc w kierunku PK 4, a ja z Lorą (trzęsidupą) poszłam odnaleźć PK 1. Z mniejszymi czy większymi trudnościami udało się tego dokonać - punkt był w rowie, nic więc dziwnego, że nie był widoczny. No to biegiem z powrotem w poszukiwaniu reszty 'stada'. Okazało się, że ów stado zlokalizowało w tym czasie PK 4, więc szło nam całkiem nieźle. Prosto stamtąd ruszyliśmy do PK 3, który umiejscowiony był bezpośrednio przy drodze, a więc punkt z serii 'żyć nie umierać i biec dalej'. Nawet pomimo czasu jaki zmarnowaliśmy na błądzenie przy 1 i wracanie się do niego, nasz wynik nie był najgorszy. Z obawami spoglądamy na mapę, bo zostały nam 4 dość odległe punkty. Opracowaliśmy dojście do PK 6, w teorii bajecznie proste. I idziemy, idziemy, idziemy, idziemy... Przeszliśmy jezioro i doszliśmy do Mega Parku i padoku koni po lewej stronie. Zatrzymaliśmy się na chwil kilka, by przywitać się z końmi, gdy nagle naszą uwagę przykuł czterokopytny stojący 2 metry od nas... będący jednocześnie zupełnie poza padokiem. Stał i w najlepsze jadł sobie trawę. Ok, spryciarz zwiał. Postaliśmy chwilę, wykonaliśmy krok w kierunku dalszej drogi, a tu nagle kolejny wyskoczył z padoku... I kolejny. I ostatecznie wyszły wszystkie konie wprawiając nas w niemałe osłupienie, biegając dokoła nas i radośnie galopując w jedną i w drugę stronę. Chcieliśmy złapać jednego 'bossa', a raczej ja chciałam, lecz ostatecznie pobiegły w kierunku swojej stajni. Szczerze mówiąc, wyglądało to dość przerażająco, bo droga przy stajni była uczęszczana przez samochody. Może nie była to droga szybkiego ruchu z ogromnym natężeniem, ale kilkanaście aut zdążyło przejechać (dobre słowo, raczej czmychnąć ostrożnie), gdy tam staliśmy. Ok, sytuacja mniej więcej opanowana - ruszamy dalej. Po raz kolejny idziemy będąc pewnym, że kierunek, w którym podążamy jest właściwy. Po jakichś 30 minutach wreszcie dotarliśmy do upragnionego zakrętu 'W LEWO' jak go nazwaliśmy, z nadzieją, że oto udało nam się dotrzeć do PK 6. Tylko jakoś ścieżka nie tak wyglądała... I za szybko się kończyła... I za mało było lasu... A po lewej nie było bagien... A właściwie to dlaczego cały czas wzdłuż ścieżki widoczne były gospodarstwa w promieniu 100-200 m? Usiedliśmy i na spokojnie próbowaliśmy odnaleźć swoje położenie. W końcu udało nam się chodząc w jedną i drugą przez dobrą godzinę ustalić, że w zasadzie to za jeziorem poszliśmy za bardzo w prawo i, zajęci rozmową, zupełnie nie zwracaliśmy uwagi na istotne detale. Wytrawny dogtrekker zorientowałby się momentalnie, jednak my po potężnej przerwie, nie mając styczności jakkolwiek ze słowami 'mapa, kompas, kierunki świata' i zajęci wszystkim dokoła, łącznie z zabawianiem psów zwyczajnie wszystko zignorowaliśmy i wesoło maszerowaliśmy ładny kawał (do końca mapy :)) bez większego celu. Chyba tylko po to, by zorientować się, że cały czas poruszamy się po Białym Borze II. Wciąż chodząc wzdłuż głównej ścieżki i badając te boczne. Znakomicie, you've made it! Ostatecznie po dłuższych rozmowach uznaliśmy, że najlepiej będzie gdy po takiej przerwie (w końcu w trakcie ciąży i w połogu kobieta raczej do mistrzyń sportu nie należy i dość powiedzieć, że spacerki z wózkiem to wszystko na co je stać w tatym momencie, a wcześniej na dojściu do auta czy też innego środka lokomocji lub w żółwim tempie przejściu paru km z psami) po prostu zrezygnujemy z dalszych poszukiwań, wybiegamy co nieco psy i powrócimy na miejsce zbiórki. Wróciliśmy zatem nad jezioro i przy ośrodku wypoczynkowym weszliśmy w las, gdzie przywitał nas potężny jeleń z jeszcze większym porożem. Niesamowite, takiego poroża jeszcze nie dane mi było zobaczyć. Co śmieszniejsze, chłop ewidentnie się zagubił, bo zamiast się nas bać to trzymał się nas w odległości ok. 50 m, raz nawet przekraczając naszą dróżkę kilkanaście metrów od nas. I dalej nas obserwował, mieliśmy więc nieoczekiwanego kompana powrotu. Reszta minęła już szybko i w bardzo wesołych nastrojach doszliśmy do Zajazdu, by oświadczyć, że niestety, ale wyprawa nam się nie do końca powiodła.
Tak czy siak, muszę przyznać, że potwornie tęskniłam za wyprawami z mapą! Nic to, że nie do końca ją ogarniamy. Jest motywacja, a to się liczy. :) Nie mogę się już doczekać kolejnej wyprawy, bo rozsadza mnie wręcz optymizm, tak więc... do zobaczenia na szlaku! :)

Ps. Mały Dżodżo skończył dziś 3 miesiące, ale ten czas leci!

poniedziałek, 12 sierpnia 2013

Brzuszata komunikacja miejska.

Urodziłam. Wreszcie!

Mały Wojciech Tadeusz urodził się o godzinie 12.05 dnia 26 lipca. Sam poród był ciężki, nieprzyjemny i bardzo bolesny zgodnie z oczekiwaniami, ale fakt jest taki, że nie wyobrażałam sobie, że AŻ TAK bolesny. Każdy przechodzi go po swojemu, jedni rodzą krótko, inni długo i nie ma co się użalać, ale prędko na kolejne dziecko się nie zdecyduję. Nie, nie przez poród, choć to taka swoista wisienka na torcie. ;-)

 Jaki jest Wojtek? Najwspanialszy i najukochańszy. Czy śpi, czy płacze, czy je czy po prostu obserwuje świat - absolutnie i nieodwołalnie zawładnął moim sercem.

Tyle póki co o moim Słoneczku, tę notkę pragnę poświęcić na coś zupełnie innego, zanim zupełnie zapomnę jak to było mieć ten wielki brzuch. W ostatnim czasie miałam okazję przeczytać kilka wpisów na blogach o tym jak ciężarne zmagają się z pasażerami w komunikacji miejskiej czy po prostu w codziennym życiu. Jak było u mnie?

Z początku wydawało mi się, że również nie doświadczam nawet najmniejszej życzliwości. Nogi mi co prawda nie puchły, nie wyszły żylaki itp. rewelacje, jednakże do 7 miesiąca ani razu nie doświadczyłam jakiejkolwiek pomocy od współpasażerów. Z początku wydawało mi się, że to zwykła, ludzka znieczulica. Z biegiem czasu jednak, gdy zaokrągliłam się naprawdę potężnie (a nastąpiło to w 8 miesiącu) odkryłam, że najwyraźniej ludzie nie są przekonani czy jestem w ciąży czy też nie. Owszem, zerkali nerwowo, jednak nic poza tym. Doszło do mnie, że istnieje zwykła obawa, że nie jestem w stanie błogosławionym, a po prostu troszkę 'przy sobie'. Ustąpienie więc miejsca takiej osobie jest nieco ryzykowne, zwłaszcza dla mężczyzn, którzy zapewne baliby się prawego sierpowego od urażonej niewiasty.
Jak już wspomniałam, w 8 miesiącu mój brzuch postanowił się ukazać światu i rozpoczął fazę rozrastania się w zastraszającym tempie. Od tego czasu stosunek do mojego stannu zmienił się o 180 stopni. Ludzie, będąc przekonanym, że faktycznie nie zjadłam konia z kopytami, lecz zwyczajnie noszę w sobie dziecię, wykazywali się naprawdę ogromną życzliwością co mnie raz po raz zaskakiwało. W zapchanych tramwajach, autobusach czy pociągach już od wejścia ustępowano mi miejsca. Ponadto na zakupach nie raz przepuszczono mnie w kolejce do kasy, abym nie stała za długo. Zdarzyła się nawet taka sytuacja, gdy wyszłam nieco szybciej z Ikei, ponieważ niezbyt dobrze się czułam i oparłam się o metalowy pręt przed wejściem, by trochę odsapnąć, a od razu ktoś do mnie podchodził i pytał czy wszystko ok i czy nie potrzebuję jakiejś pomocy. Miłe, prawda? Już nie wspominając o tym, że mężczyźni, którzy przeważnie oferowali swoją pomoc bądź ustępowali miejsca byli z reguły klasycznymi 'drecholami' jak ich często nazywam.

Od tego czasu doszłam do wniosku, że nie ma takiej dużej znieczulicy jaką z początku dostrzegałam, a ludzie naprawdę wykazują się zrozumieniem i dobrym wychowaniem, nie ważne do jakiej subkultury czy grupy społecznej bym ich nie zaliczyła. Jak więc widać, nie jest wcale tak źle z naszym społeczeństwem i z wielką ulgą i radością mogę pochwalić mieszkańców Trójmiasta. Zdecydowanie zatem do grona narzekających mam nie dołączę, i całe szczęście. Życzę każdemu doświadczenia takiej samej życzliwości, uwierzcie mi, że moja wiara w ludzi aktualnie jest duża i liczę, że tak już zostanie.

Na koniec dodam tylko mały psi akcencik, że wczoraj Wojtek zaliczył wizytację na swoich pierwszych zawodach frisbee. Głośna muzyka, krzyczący i klaskający ludzie, a ponadto szczekające psy okazały się tak... usypiające, że Młody nawet nie zobaczył, że był na wycieczce. :-) Statystyki jednak rosną i pierwsze wspólne zawody mamy zaliczone, a jak!

Pozdrawiamy.


wtorek, 23 lipca 2013

Rodzimy czy nie rodzimy...

W ostatnim czasie otrzymałam całą masę pytań - czy urodziłam, czy rodzę teraz, czy niebawem czy coś się dzieję czy stoi w miejscu, czy dobrze się czuję, jak się czuję itp itd. Uznałam, że w takiej sytuacji może po prostu napiszę notkę o NADCHODZĄCYM porodzie, o całym 3 trymestrze i o perypetiach z nim związanych.

Termin nadchodzi, to nie ulega wątpliwości. 27 lipiec zbliża się nieuchronnie, choć bardzo leniwie. A może mi po prostu się dłuży?  To zapewne swoją drogą, nie da się ukryć, że brzuch mam wielkości dorodnego arbuza czy też całkiem niemałej dyni. Gdyby ktoś mi jednak powiedział na początku ciąży, że na ostatnich nogach będę wyglądała tak jak wyglądam teraz - uznałabym go za niepoważnego. Nie wiedzieć dlaczego utarło mi się przekonanie, że kobieta w zaawansowanej ciąży to potężny słoń z jedną ręką ciągle podtrzymującą odcinek lędźwiowy kręgosłupa, poruszającą się tempem ślimaka i narzekającą na rzeczywistość. Fakt, czasem chce się usiąść i ponarzekać na 'wieczność' trwania ciąży, gdyż o ile wcześniej wiedziało się, że pozostało jeszcze kupa czasu tak ostatnie tygodnie są po prostu udręką z racji zwykłej, ludzkiej niecierpliwości. Wreszcie wiedząc, że znaczna zmiana naszego życia, a jednocześnie jego nowy sens są na wyciągnięcie ręki, że dziecko jest dostatecznie rozwinięte by opuścić łono matki również nie sprzyja ćwiczeniu cierpliwości i zachowaniu chłodnego umysłu. I tak zamiast obawiać się porodu, skurczów porodowych i całej otoczki związanej z tym ja się nie mogę ich doczekać. Wyczekuję wręcz nadejścia tych 'wspaniałych' bóli. Brzmi nieco masochistycznie, nieprawdaż? A jednak tak się właśnie aktualnie dzieje w mojej głowie i ponoć to całkiem normalne odczucie kobiet ciężarnych, wielka chęć zobaczenia swojego dziecka jest w stanie przyćmić nawet najgorszy zapowiadający, długotrwały ból.

Trzeci trymestr z całą pewnością będę wspominać jako najprzyjemniejszy i najlżejszy ze wszystkich. Mimo obciążenia brzucha, miednicy i kręgosłupa narzuciłam sobie dość mocne tempo życia, z początku bez przesady, by nie wywołać przewczesnego porodu, ale starałam się żyć normalnie - na tyle ile się da. Tak więc wraz z Ł. jeździliśmy na spacery, na ryby, do znajomych, na mecze... A w ostatnich tygodniach moja aktywność fizyczna przewyższa tą w ciągu całej ciąży. Los bywa jednak złośliwy i mimo codziennego katowania się chodzeniem po schodach, górkach, wzniesieniach, wykonywaniu lekkich prac fizycznych mój brzuch zwyczajnie odmówił współpracy. Czuję również, że choćbym umyła okna u siebie i zaproponowała swoją pomoc przy porządkach wszystkim sąsiadom, efekt byłby podobny... czyli żaden. Cóż, Młody wie co robi i widać, że jak NIE to NIE. I nie ma dyskusji. Wyjdzie jak będzie mu się podobało, a rodzice mogą sobie co najwyżej ćwiczyć cierpliwość.

Dzisiejszy dzień natomiast był dość przewrotny. Pojechaliśmy do szpitala nastawieni, że dziś ujrzymy naszego potomka. Niestety ten jak zwykle zrobił nam niespodziankę i szybko zweryfikował nasze plany. Można było żałować i na pewno jakiś żal był, że to jeszcze nie teraz, jednakże była to bardzo cenna lekcja zarówno dla mnie jak i dla Ł. Mimo nerwów, stresu i bardzo napiętej atmosfery, której nie pomagało ogólne zamieszanie na izbie, masa pacjentek w mniej lub bardziej zaawansowanej ciąży, a jednocześnie obserwacja pacjentki podłączonej do KTG, która nagle dostała jakiegoś dziwnego ataku i trzeba było ją podłączyć pod tlen, nie było mi najłatwiej. Reakcje na stres do tej pory miewałam najróżniejsze, z reguły jednak głęboko negatywne, a więc naburmuszona mina, złość, emanowanie wrogością do każdej żywej istoty itp. i wiem, że Ł. również miewa problemy z trzymaniem nerwów na wodzy. Muszę jednak przyznać otwarcie, że mimo iż wróciliśmy do domu we dwójkę (no ok, w trójkę, choć ja nadal w dwupaku) to odniosłam wrażenie, że próbę generalną przed godziną zero przeszliśmy bardzo pomyślnie i z zupełnie innym nastawieniem będę szła teraz na porodówkę, gdy faktycznie nadejdzie na to czas. Jeszcze dziś rano obawiałam się jak to będzie, a po tym wspólnym doświadczeniu doszłam do wniosku, że MUSI być dobrze, po prostu nie ma innej możliwości, wierzę w to bardzo głęboko. Dostając wsparcie od najważniejszej osoby i w zamian dając swoje można opanować każde nerwy, każdy stres i przez wszystko przejść, byle razem. :-)

Optymistycznie kończę notkę. Ostatnie dni przed porodem (który nadejdzie w terminie lub też po terminie, who knows) zamierzam dalej spędzać aktywnie tym bardziej, że pogoda tego lata naprawdę nam sprzyja. Pozdrowienia wakacyjne!

piątek, 12 kwietnia 2013

Jak to właściwie jest z tymi ruchami?

Śmieszne jest to całe ciążowanie... nasunęło mi się dziś, gdy siedziałam na zajęciach i dostawałam któregoś z kolei kopniaka. Ale jak to jest na początku?

Pamiętam, że sam początek to szok. Pierwsze USG? Kolejny szok w 6 tygodniu... Wreszcie jest sobie jakiś pęcherzyk ciążowy, który może okazać się pusty, ale może okazać się, że ma jakąś zawartość wewnątrz. Lekarz zleca zatem badanie beta HCG, które to w dużym skrócie opiera się na tym, by wykryć zawartość hormonu ciąży (pierwszym badaniem jest oczywiście klasyczny test ciążowy) oraz jego ilość we krwi, a następnie po dwóch dniach każe powtórzyć badanie by zaobserwować czy jest wzrost (i jeśli jest to jak duży) ilości ww hormonu. Ponoć badanie to jest w stanie wstępnie ocenić przyszłość ciąży, a więc czy się utrzyma czy też nastąpi poronienie. Oczekuje się, by wynik po dwóch dniach wskazywał dwukrotną ilość hormonu w porównaniu do pierwszego.

Ok. Wiem już, że jestem w ciąży, ale... jak to? Przecież nie czuję, że mam coś w sobie. To musi się jakoś dać odczuć! Pierwsze miesiące ciążowania były więc w moim wykonaniu swoistym okresem niedowierzania. Owszem, nie było w tym paranoji i nie stwierdziłam, że mój ginekolog się ze mnie nabija i podrzuca jakieś taśmy i w dalszym ciągu wiedziałam na 100%, że jestem w ciąży, że coś rozwija się w moim brzuchu, ale dziwnym jest widzieć na obrazie usg ruszające się, skaczące małe ciałko, wymierzone np. na 3-5 cm... i jednocześnie zupełnie nic nie czuć!
A więc sytuacja jest prosta - jestem w ciąży, spodziewam się dziecka, ale to jakiś matrix. Tak podchodziłam do tego prawie do 19 tygodnia kiedy to poczułam pierwsze ruchy. Nie ma chyba osoby, która nie byłaby ciekawa czego oczekiwać po tych ruchach i na co się przygotować. Ja słyszałam różne opinie - że przelewająca się woda, że bąbelki. Co takiego ja czułam? Coś pomiędzy, choć nie do końca. Ot, jakby coś dziwnego przechodziło przez moje jelita. Jednak pierwsze mocniejsze ruchy wychwyciłam od razu, ponieważ były zbyt unikalne i od razu założyłam, że w moich jelitach nie ma właśnie jakiejś specjalnej imprezy, zważywszy, że nigdy jakoś specjalnie nie czułam pracy jelit akurat w podbrzuszu, co najdalej to mogłam czuć gazy, ale to zupełnie inne uczucie. Ustalone zostało zatem, że młody daje o sobie znać.
Z początku ruchy mogłam wyczuć  jedynie w pozycji leżącej, aktualnie czuje je w każdej pozycji, pod warunkiem, że aktualnie nigdzie nie idę czy nie truchtam. Tyle, że ruchy te to już faktyczne kopniaki. Fakt, że młody ma już ok. 30 cm i waży w okolicach 1 kg daje również o sobie znać w postaci tego, że kopniaki są już widoczne przez skórę tj. miejsce uderzenia się wybrzusza i można obserwować ruszający się brzuch.
Uczucie ruchów jest niesamowite, nie daje jakiejś przyjemności w sensie odczuć fizycznych, ponieważ nie ma jak, jednak uczucie, że tam w brzuchu faktycznie jest mały człowiek, który daje o sobie znać i reaguje np. na śpiew swojego taty, co objawia się wzmożonym ruchem, by następnie zacząć intensywnie kopać w miejscu, w którym tatuś przyłożył ucho by nasłuchiwać brzdąca jest przeurocze i daje niepowtarzalne odczucia. Jednocześnie nie może być za kolorowo, więc oprócz ochów i achów synuś lubi nawalać mamę po żołądku, wątrobie czy też np. po pęcherzu jak dziś przez cały dzień. Kopniaki w pęcherz powodują wzmożoną chęć odwiedzenia ubikacji natomiast w wątrobę niestety są nieprzyjemne i po prostu wątroba zaczyna boleć, zwłaszcza gdy dziecko zacznie opierać się o nią (w takich sytuacjach należy żałować, że nie ma się kamery - stosuję naprawdę akrobatyczne pozy, by nakłonić małego do zmiany pozycji, z reguły niestety z marnym skutkiem :-)). Nawet to jednak ma swój urok i nie da się gniewać na brzdąca. Nie da się również ukryć, że myślę, że każda przyszła mama z uśmiechem odbiera kopniaczki i czeka na nie z niecierpliwością, wreszcie jest to jakiś rodzaj kontaktu. :-)

środa, 3 kwietnia 2013

wszystko i nic


Ponad miesiąc przerwy w pisaniu notek. Możnaby pomyśleć, że nic się nie działo, ale to nieprawda. Po prostu nie działo się nic kluczowego co dałoby mi silny impuls do napisania notki. Nie wypada jednak zostawiać pustek na blogu toteż napiszę, że sprawy się nieco uspokoiły. Jest 25 tydzień ciąży, brzuch się porządnie uwidocznił i z całą pewnością nie jestem w stanie już go w żaden sposób ukryć.
Ostatnie USG było badaniem prenatalnym, podczas którego młody został dokładnie pomierzony i obejrzany - mieliśmy więc z Łukaszem możliwość zobaczenia pracy każdego jednego narządu malca. Nie powiem - dość przyjemny widok, wszystko oglądałam z wielkim zaciekawieniem i każda jedna plama na ekranie wydawała się warta uwagi. Potwierdziło się również to, co wiedzieliśmy już od pewnego czasu - będzie SYNEK. Prezentacja była w pełnej krasie wręcz. :-)

Irytuje mnie pogoda, chciałoby się działać póki jeszcze są siły na wszystko, a tu jak na złość wiosna 'rozpocznie się za tydzień'... Czyli standardowa gadka.

Na koniec wrzucam małego i jego nogę... Przez całe usg dzielnie utrzymywał pozycję z nogami na głowie, widocznie całkiem wygodna skoro nie dało radę go namówić na zmianę pozycji. :-)


wtorek, 19 lutego 2013

Przygoda, przygoda... :-) Berlin welcome to!

Podejście do notki nr 2. Pierwsza, niemal już calutka pięknie napisana, zniknęła w czeluściach blogspota i tyle ją widziałam.

Zanim przejdę do głównego tematu tej notki pragnę stwierdzić, iż niestety nie obyło się bez antybiotyków i od dziś przyjmuje penicylinę, całe szczęście, że II trymestr jest nieco łaskawszy zarówno dla matki jak i dziecka.
To tyle OT. Wracam do głównego wątku, a mianowicie do naszego turbo weekendu wakacyjnego. Kto by pomyślał, że w ciągu 36 godzin można aż tyle zdziałać. :-)
Wyjazd rozpoczął się w piątek ok. 21.00. Mimo moich rzewnych zapewnień, że nie umiem spać w autokarze, że na pewno będę nieprzytomna na drugi dzień i generalnie same negatywy godzinę po wejściu do autokaru spałam w najlepsze. Z drogi pamiętam więc niewiele, oczywiście nie był to jakiś twardy sen, zwykła drzemka. Tuż przed przekroczeniem granicy, ok. godziny 3.00 był postój, zjedliśmy barszcz i powróciliśmy do spania. O 5.30 byliśmy na miejscu i powoli kierowaliśmy się w stronę ogromnego 'namiotu', który to był przeznaczeniem naszej podróży, a mianowicie wyspą tropikalną. Tropiki przywitały nas ciemnością, a ja przywitałam je bliższą medytacją nad jednym z licznych śmietników, znalezienie toalety w ciągu 5 sekund okazało się zbyt ciężkim zadaniem. Zjedliśmy śniadanie i wybraliśmy się na podbój basenu... Ok, z tym 'My'  trochę przesadzam, Łukasz pokorzystał z udogodnień, natomiast ja głównie towarzyszyłam. Nie skusiłam się ani na wielkie i świetne zjeżdżalnie, które w normalnych warunkach bym oblegała ani też za wiele nie mogłam pływać, gdyż parę dni wcześniej pojawiła się na mojej twarzy wysypka spowodowana alergią. Jak można się domyśleć, każdy kontakt skóry z chlorowaną wodą skutkował mocnym szczypaniem. Mimo to sam pobyt na wyspie wspominam bardzo dobrze, samo przejście całego 'namiotu' i zwiedzanie wszystkiego zabrało nam trochę czasu, oprócz tego warto było zaliczyć jakieś hydromasaże i inne ciekawostki. W południe zebraliśmy się do wyjścia, by udać się do Berlina podczas gdy reszta kompanii kontynuowała relaks w tropikach. Oczywiście na autobus spóźniliśmy się 2 minuty co skutkowało spóźnieniem się również na pociąg do stolicy. Następny za godzinę, więc pomyśleliśmy, że świetnym pomysłem będzie przejść  się na stację, oddaloną jedynie niecałe 2  km od wyspy. Szybko jednak zrezygnowaliśmy z tego pomysłu - okazało się, że droga prowadząca na wyspę nie do końca była 'drogą' - bardziej masą złączonych płyt betonowych rozwidlających się niemal w każdą stronę, ponadto wszystko w samym środku lasu. Bezpieczniejszym więc było w spokoju poczekać na autobus. W drodze po raz kolejny podziękowaliśmy sobie w duchu za wybór środka lokomocji, gdyż trasa autobusu na dworzec była mniej więcej następująca (przypominam, że cała trasa to ok. 2 km): prawo, lewo, prawo, prawo, lewo, lewo, prosto, prawo, lewo, lewo. Myślę, że spędzilibyśmy uroczy dzień w lesie. Fakt, było co oglądać, ponieważ w drodze zobaczyliśmy masę bunkrów i innych dziwnych, opuszczonych budowli, którym warto byłoby się przyjrzeć, jednak umówmy się, że temperatura -3 nie do końca sprzyja uroczym spacerkom krajoznawczym.
Wreszcie! Dotarliśmy na stację Brand, skąd złapaliśmy pociąg do Berlina. Wcześniej zanotowałam, że mamy przesiadkę na stacji na 'K' - profesjonalne przygotowanie nie jest naszą mocną stroną jak widać, to było jedyne co udało mi się sprawdzić przed wyjazdem. :-) W pociągu pierwsza niespodzianka - konduktor nie zna słowa po angielsku. W takiej chwili podziękowałam mojej nauczycielce niemieckiego z liceum, że jednak mimo mojej wielkiej niechęci i prób udowodnienia jej, że NIE NAUCZĘ się niemieckiego i koniec kropka, coś tam zapamiętałam i dzięki temu udało się spokojnie kupić bilety, dowiedzieć się jak nazywa się stacja, gdzie jest przesiadka.  Konduktor tak bardzo nas polubił, że podszedł do nas gdy mieliśmy mieć przesiadkę, przypomniał, że mamy wysiąść tu i uprzedził moje pytanie mówiąć, że na następny pociąg mamy czekać na tej samej platformie. Nie ukrywam, że dzięki jego pomocy szczęśliwie i bez komplikacji dotarliśmy do Berlina. Oczywiście gdy tylko wsiedliśmy do pociągu zupełnie odpadłam i obudziłam się dopiero w Berlinie, obudzona zresztą przez Łukasza. Wysiedliśmy na Alexanderplatz i niczym prawdziwi turyści wyruszyliśmy na poszukiwanie najbardziej pożądanego miejsca na obczyźnie - a nazywa się ono... MCDONALDS. Poszukiwania okazały się owocne i już po kilkunastu minutach siedzieliśmy w ciepłym lokalu zajadając się pysznymi, niezdrowymi fastfoodami. Najedzeni postanowiliśmy rozpocząć zwiedzanie... od 4 piętra wielkiego centrum handlowego przy samym Alexanderplatz. To też jakiś rodzaj turystyki... prawda? :-) W między czasie zauważyliśmy, że wokół placu krążą autobusu typu City Tour, Sightseeing itp., co skłoniło nas do kolejnego leniwego kroku - kupimy co trzeba, skorzystamy z autobusu i wracamy. Niestety dla mnie logicznym było, że wejście do autobusu będzie równoznaczne z drzemką, ale zawsze to rodzaj zwiedzania. :-) Ok. 18.00 wybraliśmy się więc na przystanek, by ogarnąć, że kierowca autobusu turystycznego nie umie nic po angielsku (cóż za nowość, do tego momentu jedyną osobą znającą ten język była dziewczyna z McDonaldsa), ale dał sobie odebrać rozkład jazdy dzięki czemu zauważyliśmy, że... jednorazowa podróż dokoła Berlina trwa grubo ponad 3 godziny, co niestety było dla nas niemożliwe, gdyż o 21.00 mieliśmy być już cali i zdrowi i wsiadać do autokaru. No cóż, chcieliśmy dobrze, ale nie wyszło - na jedną wizytę Alexanderplatz to i tak nieźle, tak sobie będziemy powtarzać. Niestety podróż powrotna to same opóźnienia, a ponadto nie trafiliśmy na tak miłego konduktora, który pokierowałby nas w kwestii przesiadki i tak oto uciekł nam pociąg i na godzinę utknęliśmy na stacji Königs Wusterhausen (nic dziwnego, że nie zapamiętałam nazwy stacji...). Uraczyliśmy się herbatą i piwem i złapaliśmy kolejny pociąg. Na miejsce dotarliśmy punktualnie i szybciutko usadowiliśmy się w autokarze i zasnęliśmy snem kamiennym. Podróż powrotna minęła więc jeszcze szybciej niż na samą wyspę. Ok. 4.00 byliśmy z powrotem w Redzie, ostatnia podróż na Kowale ostatkami sił i przywitało nas ciepłe łóżko. Niestety ja przypomniałam sobie czemu nie lubiłam wycieczek autokarami - po każdej jednej padały mi zatoki. Tym razem nie było inaczej, stąd antybiotyki.
Sam wyjazd będę wspominać z uśmiechem na twarzy, mimo, że krótki to bardzo energiczny i pełen zarówno śmiesznych jak i ważnych wydarzeń. Póki co jednak mamy dość na jakiś czas, a ja muszę się wykurować... W końcu trzeba powrócić do podbijania świata w pełni sił! Nienarodzony również zaliczył swoją pierwszą wyprawę za granicę, kolejny plus.
Do następnego!

poniedziałek, 11 lutego 2013

Przeprowadzki i inne...

Po pierwsze... mam internet! Teraz życie znowu będzie łatwiejsze zwłaszcza w dni takie jak te, gdy jestem chora i siedzę sama w domu. Ok, może nie sama, bo Forza dotrzymuje mi towarzystwa, ale bądź co bądź ludzkie jest nieco bardziej pożądane w chorobie.

Dużo się ostatnio działo i zabrakło mi czasu, by wszystko, co bym chciała, zostało ogarnięte. Zacznijmy może od tematu dziecięcego, bo o tym najłatwiej. Zaczynam 5 miesiąc (jak to leci!!!!) ciężarówkowania, według wstępnych rozpoznań w moim brzuchu rozwija się mały chłopiec, ale jeszcze nie nastawiam się, że to pewne info - w końcu ile razy słyszy się o pomyłkach. Niemniej zawsze to milej zwracać się do NIEGO osobowo. :) Wcześniej każde wspomnienie o tej istocie przerywane było na znalezienie odpowiedniego określenia na to bezpłciowe dziecię.
Mały rozwija się  prawidłowo, broi i rusza się więcej niż to w ogóle możliwe, więc zaczynam się zastanawiać jak dużo bezsennych nocy będę miała gdy już nadejdzie czas... No cóż, pożyjemy zobaczymy.
Wymioty powoli ustają, zdarzają się jedynie sporadycznie, ale to już i tak sukces. Wzrósł mi za to apetyt, więc muszę się mocno pilnować. Poza tym dzisiaj młody dał mi znać, że mój peeling mu się nie podoba, bo od rana męczę się z plamami na skórze i swędzącymi krostami. A Mama ostrzegała, że lekko nie będzie... Szkoda tylko, że ciężko przewidzieć co teraz będzie mnie uczulało, a co będzie ok. Jeszcze kontynuując moje użalanie się nad sobą muszę przyznać, że wreszcie wiem jak czują się ludzie z problematycznym kręgosłupem. Moja kość krzyżowa daje mi popalić, czasem po wstaniu z pozycji leżącej bądź siedzącej nie jestem w stanie się wyprostować, bo ból zwala z nóg. Innym razem z kolei nie mogę się schylić. Jeszcze innym niewykonalnym okazuje się powrócenie z pozycji kucającej... Ogólnie na nudę nie mogę narzekać. Całe szczęście, że mam przy sobie kogoś kto mi pomaga gdy widzi co się święci. :-)

Kolejnym arcy ciekawym tematem ostatnich tygodni mojego życia była przeprowadzka. Zadanie wydające się na dosyć proste - ot, wynająć mieszkanie, przeprowadzić się, sprawa załatwiona. Nic bardziej mylnego. Już samo znalezienie mieszkania graniczyło z cudem. Większość telefonów kończyła się usłyszeniem w słuchawce 'ogłoszenie nieaktualne'. W końcu udało się jednak znaleźć kilka mieszkań, które spełniały nasze oczekiwania. 1. Niezbyt drogie w opłatach 2. Niezbyt wysoki czynsz 3. W miarę zadbane. I tak zaczęły się nasze wycieczki po Gdańsku. Jedno mieszkanie zaniedbane do granic możliwości odstraszało już samą klatką schodową, a potem było już tylko gorzej. Kolejne niby ok, ale umówienie się z właścicielami mieszkania graniczyło z cudem: 'Teraz mamy czas...A nie, kiedy indziej... O, albo teraz'. Po niedługim czasie odechciało mi się. Kolejne mieszkanie z całkiem fajnymi opłatami, na nieszczęście oferta znaleziona w internecie nadana przez biuro nieruchomości, opłaty okazały się znacznie wyższe niż te podane w ofercie, a ponadto diler pomylił parę faktów odnośnie mieszkania. Te z kolei było całkiem ładne, jednak postawiliśmy sobie jakiś pułap cenowy, którego zdecydowaliśmy się nie przekraczać. Kolejna oferta to fajne mieszkanko całkiem niedaleko centrum, jednak z opcją zostawienia wszystkich mebli vel. 'sanktuarium teściowej' jak to zostało określone przez wynajmującego. Innymi słowy - wszyściutko, poczynając od szafek, krzeseł po łóżko miało pozostać w stanie nienaruszonym... Niestety taka opcja nie dla nas. I tak oto wreszcie znaleźliśmy mieszkanie na Kowalach. Wydawać by się mogło, że to koniec świata, ale okazuje się, że nie jest tak źle. Sklepy bliziutko, obwodnica rzut beretem i znajomi w okolicach... Stan mieszkania dobry, choć uznaliśmy, że potrzebne będzie malowanie. Po kilkudniowych przebojach z malowaniem, sprzątaniem, kolejnym sprzątaniem i jeszcze jednym wreszcie nadszedł dzień przeprowadzki... I oto jesteśmy. Jak to mój mężczyzna określił: rodzina na swoim, a raczej rodzina na cudzym. :-)
W między czasie również zdążyłam się rozchorować, ale teraz wreszcie mam czas, żeby porządnie się wykurować... A przynajmniej taką mam nadzieję, tym bardziej, że w piątek jedziemy do Berlina na wyspę tropikalną i trochę pozwiedzać, wypadałoby do tego czasu być okazem zdrowia.

Do następnego!

wtorek, 29 stycznia 2013

Przegląd roku 2012 :)


'Jeszcze tylko zamiotę pustynię i mogę iść się uczyć...'

Nie wiem kto wymyślił te słowa, ale idealnie oddają stan umysłu niemal każdego studenta w czasie sesji.
W związku z tym, że powinnam właśnie siedzieć nad ekonomią postanowiłam napisać coś na blogu. W takich właśnie sytuacjach moja kreatywność wzrasta do poziomu niemalże maksymalnego. Niestety podstawy ekonomii i makroekonomii to nie jest mój konik, nie jest to nawet mój motylek czy inny robaczek. Jest to swoiste zło konieczne, które jest zupełnie niezrozumiałe, podobnie jak matematyka czy fizyka. W liceum takie rzeczy działały według prostej zasady 'sprawdziany na fantazji'. Nie wiem na ile aktualnie uda mi się puścić wodze fantazji, ponieważ na wykładach czułam swoistą bezradność spowodowaną tym, że naprawdę nic, zupełnie nic nie rozumiem. Po przeczytaniu materiału, nie raz, nie dwa, dochodzę do wniosku, że tylko taka opcja mi pozostała. Niestety mimo wyboru kierunku możliwie najbardziej skupionego na historii współczesnej, wiedzy o społeczeństwie, już na I semestrze przywitał mnie czcigodny kierunek o nazwie Ekonomia. Oprócz faktu, że od samego początku nic nie rozumiem z tych finansowych wykresów i uważam je za totalnie zbędne w moim i tak nienajłatwiejszym życiu to trzeba wziąć przedmiot na klatę i spróbować go zaliczyć w pierwszym, możliwym terminie...
W związku z tym jak już wspomniałam, nie wypada się obijać i czas coś napisać na blogu.

Naszło mnie ostatnio na podsumowanie roku 2012.

Ciekawy był to rok, pełen zmian. W lutym podjęłam ostateczną decyzję i wróciłam do domu do Gdańska zostawiając w tyle marzenia o podbijaniu Szwecji. Była to najlepsza i najtrafniejsza decyzja w moim życiu, spowodowała, że jak nigdy doceniłam miejsce mojego zamieszkania, zachwycam się widokami i miejscami, których niegdyś po prostu nie dostrzegałam lub wydawały mi się przeciętne i niegodne większej uwagi. Nawet drogi jakieś takie mniej dziurawe się zaczęły wydawać... Stan swoistej euforii trzyma mnie po dziś dzień, wiem, że nigdy przenigdy nie opuszczę tego kraju i mojego miasta dłużej niż na wakacje. Zrozumiałam, że tu jest moje miejsce, w tych szarych blokach, wśród ludzi dzielących te same pasje.

W marcu rozpoczęłam naukę w szkole policealnej na kierunku Ratownictwa Medycznego i, mimo że po I semestrze postanowiłam zakończyć swoją niedoszłą karierę ratownika, to zawsze miejsce to będę wspominać z sentymentem, w końcu to właśnie tu podjęłam jedne z ważniejszych decyzji od czasu przyjazdu i za sprawą tej szkoły, a raczej samego miejsca, jestem właśnie w tym punkcie mojego życia, w którym aktualnie się znajduję. Nigdy w przeznaczenie ani inne tego typu bajki nie wierzyłam, jednak od pewnego czasu mój światopogląd uległ zmianie w tej jednej właśnie kwestii, bo nie znajduję innego logicznego wyjaśnienia. :-) 

W międzyczasie intensywnie oddawałam się szkoleniu z psem. Udało mi się wziąć udział w seminarium agility z Magdą Ziółkowską organizowanym przez Falowców, seminarium flyball z Darkiem Radomskim, kilka zajęć z obedience z Asią Hewelt, wystartować na zawodach DCDC Sopot w konkurencji toss&fetch oraz wystartować na 4 zawodach dogtrekkingowych, każde na dystansie 25 km, gdzie zdobyłyśmy 3 medale (odpowiednio: złoty, srebrny i brąz, jedna wyprawa nieukończona z racji kontuzji). A co najważniejsze... zebraliśmy fantastyczną ekipę i założyliśmy team flyballowy z prawdziwego zdarzenia i aktualnie ambitnie usiłujemy przygotować się do nadchodzącego sezonu.

Oprócz tego zaliczyłam świetne wypady, m.in. do Zakopanego, pod namioty na Kaszuby czy po prostu jednodniowe wojaże gdzie akurat przyszła nam ochota, a co lepsze wszędzie udało mi się zabrać ze sobą Rudą.

Od października rozpoczęłam studia na kierunku bezpieczeństwo wewnętrzne ze specjalizacją bezpieczeństwo międzynarodowe i zwalczanie terroryzmu (strzeżcie się, terroryści) i uważam, że był to trafny wybór. Świadczy o tym fakt, że z reguły po jednym semestrze naprawdę wychodziło na jaw czy coś jest dla mnie. Nigdy nie miałam oporów, by rezygnować ze szkoły, gdy uznawałam że mi się w niej nie podoba i mimo, że niektórych to mocno irytowało (pozdro, Tato) to zawsze obstawałam przy swoim z nadzieją, że w końcu odnajdę coś dla siebie.

Listopad przyniósł nowinę o powiększeniu się naszej 'rodziny' i mimo początkowego szoku teraz widzę i wiem, że to niesamowita sprawa i dostałam wspaniały prezent od losu. Co jest też dla mnie niezwykle ważne, mam wsparcie z każdej jednej strony, co mnie tylko upewnia, że będzie dobrze. Niebawem przeprowadzka i rozpoczęcie życia 'na swoim', czyli kolejne zmiany, które przyjmuje z dużą radością.

Tak właśnie minął mi 2012 rok, na ZMIANACH przede wszystkim. Była ich cała masa, ale w większości pozytywnych. Ciekawa jestem co przyniesie ten rok... Może wobec  tego dla odmiany odrobinkę stabilizacji? :-) Jedyne czego jestem pewna to to, że najbliższe miesiące przyniosą mi dodatkowe kilogramy i coraz większy objętościowo brzuch.

Żeby nie zanudzać, czas na fotki ze szkoleń z roku 2012:

Obedience z Asią Hewelt

Seminarium flyball (fot. Kasia Piotrowska)


Treningi flyball z najlepszymi ludźmi (fot. Kasia Jakubczyk)



Nieukończony dogtrekking w Rulewie (fot. Zbigniew Skupiński)


Sesja u Ani Sochackiej


Start w DCDC Sopot (foto nr 1 wzięte ze strony mmtrojmiasto.pl, foto nr 2 Alicja Matejuk)



Seminarium agility z Magdą Ziółkowską (fot. Alicja Matejuk)



Dogtrekking w Więcborku (fot. Adam Kotlicki)





To by było na tyle. :-)


niedziela, 27 stycznia 2013

gimme more!


Po paru dniach czas napisać coś ciekawego (lub mniej ciekawego).

Chwalenie się ustąpieniem najmniej przyjemnych objawów zdecydowanie podziałało nie tak jak bym chciała. Powróciły wręcz w całej okazałości, a dodatkowo doszły jeszcze kolejne. Aktualnie wyglądam jak dojrzewająca nastolatka z twarzą obsypaną wypryskami. Jest to o tyle ironiczne, że przez całe swoje życie raczej ich nie miałam, może z 10 lat temu pojawiały się pojedyncze plamki na skórze, ale to zamierzchłe czasy.
 Ze stu procentową pewnością mogę stwierdzić, iż jestem książkowym przykładem wszystkich możliwych objawów ciążowych zebranych do kupy. Nawet samą ciążę rozpoczęłam zajadaniem się kilogramami ogórków kiszonych. Aktualnie jednak nie moge na nie patrzeć i zastanawiam się jak szybko mi przejdzie niechęć do wszystkiego co wygląda, pachnie i smakuje  jak ogórek. Szybko do dziwnych potrzeb doznań smakowych dołączyły kilkutygodniowe wymioty, mniej lub bardziej intensywne, trzymające do tej pory, nudności, z czasem również ból w kręgosłupie w odcinku krzyżowym, wypryski i ogromna ospałość i dosłownie wyłączanie się, nie żartuję. Gdy jestem śpiąca to potrafię się na kogoś patrzeć i zupełnie się wyłączyć, nawet o tym nie wiedząc. Wcześniej również mi się to zdarzało w sytuacjach, gdy naprawdę byłam ogromnie zmęczona lub miałam masę myśli w głowie... Ale bez przesady! Do godziny 21.00 osiągam apogeum czynności umysłowej, by chwilę później zupełnie odjechać i zdać sobie sprawę, że dla mnie nadszedł koniec dnia. Już nie wspomnę, że moja koncentracja poważnie kuleje i ciężko mi się na czymkolwiek długotrwale skupić, do rozproszenia nie potrzeba mi w zasadzie niczego. Wystarczy, że oderwę wzrok od tekstu, który czytałam i spojrzę na ścianę na chwilę wyłączając umysł, a już nie wiem o czym czytałam i wracam do początku, co skutkuje powolną frustracją. Nigdy nie sądziłam, że hormony są w stanie aż tak oddziaływać na organizm, do tej pory brzmiało to niczym matrix.
Ostatnim z moich najmniej ulubionych objawów są huśtawki nastrojów. Z absolutnej euforii jestem w stanie wejść w stan obojętności lub, co gorsza, zdenerwowania. Czasem jestem natomiast nerwowa już sama z siebie i nie jestem w stanie powiedzieć co mnie denerwuje, ale wiem, że COŚ na świecie istnieje takiego co mogłoby być powodem mojego złego humoru. Co gorsza, bardzo ciężko mi ten nastrój zwalczyć, mimo najszczerszych chęci... Sytuacja więc nieco patowa i liczę na możliwie jak najszybszą stabilizację hormonalną w organizmie, bo swoimi humorami męczę nie tylko siebie, a przede wszystkim najbliższych. Żeby nie brzmiało, że jest tak tragicznie to dodam, że czasem mam dni tak wspaniałego humoru, motywacji i chęci do działania (z reguły również zupełnie bez powodu), że niejeden człowiek mógłby mi pozazdrościć.

Jedno jest pewne - moje życie bez wątpienia stanęło do góry nogami pod każdym jednym względem i nie skłamię, że nie zrobiło to na mnie wrażenia, bo tak nie jest... Wreszcie kto z Was tak po prostu w jeden dzień w znacznym stopniu odmienił swoje życie i poświęcił dotychczasowe przyzwyczajenia dla dobra nie swojego, lecz innej istoty? (Mamy - nie odzywać się!) No właśnie, słowo 'poświęcenie' w dzisiejszym słowniku występuje rzadko, wprost proporcjonalnie do częstości występowania słów 'mam to gdzieś'. Tak, tak, wiem z autopsji. Jestem jednak przekonana, że gdy będzie już po wszystkim z uśmiechem będę wspominać cały okres przebiegu ciąży, ba, może nawet za nim zatęsknię. Bez względu na to jak intensywnie i długoterminowo będą się mnie trzymały objawy.

Na koniec zdjęcie dzisiejszej psiarni spacerowej, mimo mrozu i wiatru udało nam się pochodzić prawie 2 godziny. Dobrze jest się dotlenić, ponoć mózg lepiej pracuje, ale nie zanotowałam różnicy, toteż nie potwierdzę. :-)



wtorek, 22 stycznia 2013

notuję wysokie przewrażliwienie systemu...




Nadwrażliwość czy też nadgorliwość w moim przypadku to potworna cecha, doszłam dziś do takiego mało budującego wniosku. Otóż internet ma to do siebie, że bardzo lubi wyolbrzymiać problemy, choroby czy inne schorzenia. Dla przykładu: wpisz w google, że boli Cię gardło i szczypie przy kaszleniu, a ponadto czujesz się osłabiony, a gdzieś tam wyskoczy, że najprawdopodobniej masz nowotwór i powinnaś natychmiast pędzić do lekarza, bo wcześnie wykryty jest uleczalny lub też zaleczalny i pożyjesz sobie jeszcze ze 2 lata. Wyolbrzymianie? Nie tak do końca. Jak kiedyś miałam skłonności do hipochondryzmu, co było zwykłym efektem nudów, tak aktualnie zaczytuję się w 'mądrościach' internetowych, z których wynika, że choroby płodu są niemal tak powszechne jak przeziębienie zimą. Dla osoby z moją tendencją do wierzenia w takie bzdury to woda na młyn, niewiele trzeba by zacząć sobie wmawiać, że coś MOŻE PRZECIEŻ BYĆ nie tak.
Po takim wstępie można jednoznacznie stwierdzić, że coś głupiego wpadło mi do głowy. Głupie nie głupie, uznałam, że dla świętego spokoju zrobię badanie i się  uspokoję. Paradoksalnie mój lekarz prowadzący uznał, że według niego naprawdę nie ma potrzeby i, że płód rozwija się prawidłowo. Chyba powinnam sobie to nagrać na dyktafon i puścić za każdym razem gdy przeczytam w internecie jakieś ciekawostki. Niemniej, wracając do tematu, postanowiłam się umówić na usg genetyczne. W dużym skrócie jest to badanie, w którym mierzy się różne parametry np. kość udową, kość potyliczną by możliwie jak najbardziej wykluczyć wady genetyczne, a następnie obliczyć ryzyko na podstawie ww parametrów. Wybrałam się zatem dzisiaj do specjalisty, by chociaż chwilowo uspokoić swój umysł.  O dziwo dziecię  jakby wiedziało, że to coś ważnego i uznało, że będzie współpracować. To miłe w porównaniu do tego co działo się ostatnio, gdy zobaczenie czegokolwiek graniczyło z cudem. Niestety podczas zaproszenia tatusia na drugą część usg dziecię uznało, że pokazało wystarczająco dużo jak na jeden dzień i obróciło się do nas plecami. Wcześniej jednak zostało pomierzone z każdej strony i usłyszałam, że wszelkie parametry są jak najbardziej w normie, a ryzyko wystąpienia wad genetycznych jest niskie. Nie powiem, uspokoiłam się. Wykluczenie może nastąpić jedynie w sytuacji, gdy wykona się amniopunkcję, jednak statystycznie 1 na 100 dzieci ginie podczas wykonywania tego zabiegu, więc skusiłabym się na takie badanie jedynie w sytuacji gdy byłabym w grupie wysokiego ryzyka. Aktualnie moje przewrażliwione 'ja' czuje się spełnione i mam nadzieję, że na dość długo, bo moja panika jest niewskazana, a co gorsza zaraźliwa. 

Notkę zakończę stwierdzeniem, że zima naprawdę jest męcząca. Tęsknię już nawet za paskudną chlapą, wodą po kostki i ślizganiu się po lodzie... Zawsze wtedy powtarzam sobie, że parę dni i moje oczy ujrzą wspaniałą, najpiękniejszą, cudowną, zieloniuteńka trawkę! Z jakiegoś dziwnego względu widok zieleni na ziemi działa na mnie motywująco i odzyskuję chęć do życia, póki co większość moich czynów i planów są bardzo wymuszone i pewne rzeczy robię tylko dlatego, że głupio tak ciągle siedzieć w domu. Jak można się domyśleć - czerpię z nich nikłą przyjemność.

Życzę więc wszystkim (i sobie) temperatury na plusie, zniknięcia śniegu i rychłego nadejścia wiosny! 

sobota, 19 stycznia 2013

.

Podłapałam dość ciekawy pomysł. Chciałabym prowadzić bloga w miarę od początku ciąży i potem móc pokazać moje urocze wypocinki dziecku, gdy te już będzie umiało czytać... Brzmi łatwo, trudniej z wykonaniem znając mój słomiany zapał. Spróbować warto.

13 tydzień powoli dobiega końca, ja w końcu czuję, że odzyskuję siły. Cieszy mnie to niezmiernie, zważywszy, że w ostatnim czasie udało mi się 1. rozchorować 2. wyzdrowieć 3. znowu rozchorować 4. ponownie wyzdrowieć, chociaż zatoki nadal dają o sobie znać. Niestety w trakcie ciąży jakiekolwiek gripexy, vicksy czy inne wspomagacze przeciwzapalne są surowo zabronione, więc herbatki malinowe z miodem i cytryną musiały po raz kolejny pokazać wirusom, że nie są tylko marnym napojem, a mają moc uzdrawiającą. W między czasie małe jak zwykle dało mi popalić i ponad miesiąc z drobnymi przerwami, zwłaszcza poranki i wieczory, spędzałam na medytacjach nad tronem. Wymioty stały się dla mnie rzeczą tak powszednią jak poranne mycie zębów, jeszcze miesiąc takiego stanu rzeczy i myślę, że nawet bym to polubiła... Ok, nie polubiłabym. Od paru dni mam spokój, co cieszy mnie niezmiernie. Wczoraj także wybrałam się na długo wyczekiwane badanie ultrasonograficzne. Badanie wykonane zostało stosunkowo starym aparatem, więc jak zwykle nie nastawiałam się na niesamowite widoki, ale chciałam choć zobaczyć na spokojnie to moje maleństwo... I zobaczyłam... nadaktywne dziecię, które uznało, że siedzieć spokojnie nie zamierza i kopało, boksowało, koziołkowało, robiło fikołki i wszelkie możliwe akrobacje. Nie wiem po kim ma tyle energii, ale zdaje się, że wdało się w tatusia. Na pamiątkę otrzymałam urocze zdjęcie, na którym o dziwo coś widać, w porównaniu do tych wykonanych wcześniej, w 10 tygodniu zwłaszcza.

Dziś natomiast postanowiłam się nie poddać i pojechać na trening. Mimo, że mój kręgosłup z niewiadomych przyczyn bardzo boleśnie dokucza w okolicach kości krzyżowej to ruszać się trzeba, nie ma ale. Śniegu po kolana, a pasjonaci (lub wariaci, jak kto woli) biegają sobie z pieseczkami, radośnie trzęsąc się przy każdej, nawet najmniejszej przerwie w ćwiczeniu. Dla mnie osobiście było jednak warto, ruda w końcu zrozumiała na czym polega odbicie od boksu i, że jest to całkiem przydatna umiejętność w sporcie zwanym flyball, by zyskać na prędkości. Daleka droga do ideału, jednak pierwszy krok wykonany, zwłaszcza, że do tej pory ćwiczeń na boksie wybitnie nie robiliśmy. Zrobiliśmy również kilka ćwiczeń na mijanie na torze, jednak Forza mimo najwyższego poświęcenia zwalniała coraz bardziej, by w końcu zaraz po złapaniu piłki kłaść się i wygryzać sobie lód z pomiędzy opuszków i uznałam, że nie będę jej męczyć, bo wyjmowanie tego śniegu i lodu to walka z wiatrakami i co przebieg musiałabym jej oczyszczać łapy, a i tak pewnie sprawiłoby jej to więcej bólu niż frajdy, stąd specjalnie na treningi zakupimy sobie buty manmatowe i problem z głowy.

Na koniec dwa dzisiejsze zdjęcia mojego dzielnego, ukochanego rudzielca:

 
Do następnego!