sobota, 19 stycznia 2013

.

Podłapałam dość ciekawy pomysł. Chciałabym prowadzić bloga w miarę od początku ciąży i potem móc pokazać moje urocze wypocinki dziecku, gdy te już będzie umiało czytać... Brzmi łatwo, trudniej z wykonaniem znając mój słomiany zapał. Spróbować warto.

13 tydzień powoli dobiega końca, ja w końcu czuję, że odzyskuję siły. Cieszy mnie to niezmiernie, zważywszy, że w ostatnim czasie udało mi się 1. rozchorować 2. wyzdrowieć 3. znowu rozchorować 4. ponownie wyzdrowieć, chociaż zatoki nadal dają o sobie znać. Niestety w trakcie ciąży jakiekolwiek gripexy, vicksy czy inne wspomagacze przeciwzapalne są surowo zabronione, więc herbatki malinowe z miodem i cytryną musiały po raz kolejny pokazać wirusom, że nie są tylko marnym napojem, a mają moc uzdrawiającą. W między czasie małe jak zwykle dało mi popalić i ponad miesiąc z drobnymi przerwami, zwłaszcza poranki i wieczory, spędzałam na medytacjach nad tronem. Wymioty stały się dla mnie rzeczą tak powszednią jak poranne mycie zębów, jeszcze miesiąc takiego stanu rzeczy i myślę, że nawet bym to polubiła... Ok, nie polubiłabym. Od paru dni mam spokój, co cieszy mnie niezmiernie. Wczoraj także wybrałam się na długo wyczekiwane badanie ultrasonograficzne. Badanie wykonane zostało stosunkowo starym aparatem, więc jak zwykle nie nastawiałam się na niesamowite widoki, ale chciałam choć zobaczyć na spokojnie to moje maleństwo... I zobaczyłam... nadaktywne dziecię, które uznało, że siedzieć spokojnie nie zamierza i kopało, boksowało, koziołkowało, robiło fikołki i wszelkie możliwe akrobacje. Nie wiem po kim ma tyle energii, ale zdaje się, że wdało się w tatusia. Na pamiątkę otrzymałam urocze zdjęcie, na którym o dziwo coś widać, w porównaniu do tych wykonanych wcześniej, w 10 tygodniu zwłaszcza.

Dziś natomiast postanowiłam się nie poddać i pojechać na trening. Mimo, że mój kręgosłup z niewiadomych przyczyn bardzo boleśnie dokucza w okolicach kości krzyżowej to ruszać się trzeba, nie ma ale. Śniegu po kolana, a pasjonaci (lub wariaci, jak kto woli) biegają sobie z pieseczkami, radośnie trzęsąc się przy każdej, nawet najmniejszej przerwie w ćwiczeniu. Dla mnie osobiście było jednak warto, ruda w końcu zrozumiała na czym polega odbicie od boksu i, że jest to całkiem przydatna umiejętność w sporcie zwanym flyball, by zyskać na prędkości. Daleka droga do ideału, jednak pierwszy krok wykonany, zwłaszcza, że do tej pory ćwiczeń na boksie wybitnie nie robiliśmy. Zrobiliśmy również kilka ćwiczeń na mijanie na torze, jednak Forza mimo najwyższego poświęcenia zwalniała coraz bardziej, by w końcu zaraz po złapaniu piłki kłaść się i wygryzać sobie lód z pomiędzy opuszków i uznałam, że nie będę jej męczyć, bo wyjmowanie tego śniegu i lodu to walka z wiatrakami i co przebieg musiałabym jej oczyszczać łapy, a i tak pewnie sprawiłoby jej to więcej bólu niż frajdy, stąd specjalnie na treningi zakupimy sobie buty manmatowe i problem z głowy.

Na koniec dwa dzisiejsze zdjęcia mojego dzielnego, ukochanego rudzielca:

 
Do następnego!

1 komentarz: