wtorek, 23 lipca 2013

Rodzimy czy nie rodzimy...

W ostatnim czasie otrzymałam całą masę pytań - czy urodziłam, czy rodzę teraz, czy niebawem czy coś się dzieję czy stoi w miejscu, czy dobrze się czuję, jak się czuję itp itd. Uznałam, że w takiej sytuacji może po prostu napiszę notkę o NADCHODZĄCYM porodzie, o całym 3 trymestrze i o perypetiach z nim związanych.

Termin nadchodzi, to nie ulega wątpliwości. 27 lipiec zbliża się nieuchronnie, choć bardzo leniwie. A może mi po prostu się dłuży?  To zapewne swoją drogą, nie da się ukryć, że brzuch mam wielkości dorodnego arbuza czy też całkiem niemałej dyni. Gdyby ktoś mi jednak powiedział na początku ciąży, że na ostatnich nogach będę wyglądała tak jak wyglądam teraz - uznałabym go za niepoważnego. Nie wiedzieć dlaczego utarło mi się przekonanie, że kobieta w zaawansowanej ciąży to potężny słoń z jedną ręką ciągle podtrzymującą odcinek lędźwiowy kręgosłupa, poruszającą się tempem ślimaka i narzekającą na rzeczywistość. Fakt, czasem chce się usiąść i ponarzekać na 'wieczność' trwania ciąży, gdyż o ile wcześniej wiedziało się, że pozostało jeszcze kupa czasu tak ostatnie tygodnie są po prostu udręką z racji zwykłej, ludzkiej niecierpliwości. Wreszcie wiedząc, że znaczna zmiana naszego życia, a jednocześnie jego nowy sens są na wyciągnięcie ręki, że dziecko jest dostatecznie rozwinięte by opuścić łono matki również nie sprzyja ćwiczeniu cierpliwości i zachowaniu chłodnego umysłu. I tak zamiast obawiać się porodu, skurczów porodowych i całej otoczki związanej z tym ja się nie mogę ich doczekać. Wyczekuję wręcz nadejścia tych 'wspaniałych' bóli. Brzmi nieco masochistycznie, nieprawdaż? A jednak tak się właśnie aktualnie dzieje w mojej głowie i ponoć to całkiem normalne odczucie kobiet ciężarnych, wielka chęć zobaczenia swojego dziecka jest w stanie przyćmić nawet najgorszy zapowiadający, długotrwały ból.

Trzeci trymestr z całą pewnością będę wspominać jako najprzyjemniejszy i najlżejszy ze wszystkich. Mimo obciążenia brzucha, miednicy i kręgosłupa narzuciłam sobie dość mocne tempo życia, z początku bez przesady, by nie wywołać przewczesnego porodu, ale starałam się żyć normalnie - na tyle ile się da. Tak więc wraz z Ł. jeździliśmy na spacery, na ryby, do znajomych, na mecze... A w ostatnich tygodniach moja aktywność fizyczna przewyższa tą w ciągu całej ciąży. Los bywa jednak złośliwy i mimo codziennego katowania się chodzeniem po schodach, górkach, wzniesieniach, wykonywaniu lekkich prac fizycznych mój brzuch zwyczajnie odmówił współpracy. Czuję również, że choćbym umyła okna u siebie i zaproponowała swoją pomoc przy porządkach wszystkim sąsiadom, efekt byłby podobny... czyli żaden. Cóż, Młody wie co robi i widać, że jak NIE to NIE. I nie ma dyskusji. Wyjdzie jak będzie mu się podobało, a rodzice mogą sobie co najwyżej ćwiczyć cierpliwość.

Dzisiejszy dzień natomiast był dość przewrotny. Pojechaliśmy do szpitala nastawieni, że dziś ujrzymy naszego potomka. Niestety ten jak zwykle zrobił nam niespodziankę i szybko zweryfikował nasze plany. Można było żałować i na pewno jakiś żal był, że to jeszcze nie teraz, jednakże była to bardzo cenna lekcja zarówno dla mnie jak i dla Ł. Mimo nerwów, stresu i bardzo napiętej atmosfery, której nie pomagało ogólne zamieszanie na izbie, masa pacjentek w mniej lub bardziej zaawansowanej ciąży, a jednocześnie obserwacja pacjentki podłączonej do KTG, która nagle dostała jakiegoś dziwnego ataku i trzeba było ją podłączyć pod tlen, nie było mi najłatwiej. Reakcje na stres do tej pory miewałam najróżniejsze, z reguły jednak głęboko negatywne, a więc naburmuszona mina, złość, emanowanie wrogością do każdej żywej istoty itp. i wiem, że Ł. również miewa problemy z trzymaniem nerwów na wodzy. Muszę jednak przyznać otwarcie, że mimo iż wróciliśmy do domu we dwójkę (no ok, w trójkę, choć ja nadal w dwupaku) to odniosłam wrażenie, że próbę generalną przed godziną zero przeszliśmy bardzo pomyślnie i z zupełnie innym nastawieniem będę szła teraz na porodówkę, gdy faktycznie nadejdzie na to czas. Jeszcze dziś rano obawiałam się jak to będzie, a po tym wspólnym doświadczeniu doszłam do wniosku, że MUSI być dobrze, po prostu nie ma innej możliwości, wierzę w to bardzo głęboko. Dostając wsparcie od najważniejszej osoby i w zamian dając swoje można opanować każde nerwy, każdy stres i przez wszystko przejść, byle razem. :-)

Optymistycznie kończę notkę. Ostatnie dni przed porodem (który nadejdzie w terminie lub też po terminie, who knows) zamierzam dalej spędzać aktywnie tym bardziej, że pogoda tego lata naprawdę nam sprzyja. Pozdrowienia wakacyjne!