sobota, 26 października 2013

Dogtrekking 2013 nr 1 :)

Niesamowite jak ten czas leci!!! Ostatni mój trekking zaliczyłam ponad rok temu. Mimo tego, że Łukasz od dwóch dni gruntownie cierpiał z powodu zęba, a wczoraj zdecydował się zaryzykować i poddać wprawionej ręce dentysty to zdecydowaliśmy się pojechać i miło spędzić czas. Oczywiście mając dziecko nie da się tak po prostu czegoś ZAPLANOWAĆ. A przynajmniej nie co do minuty. Zamiast więc o 7.30, wyjechaliśmy o 8.10. Drobny poślizg... Psy zapakowane na tylną kanapę i lecimy.
W drodze kilkukrotnie złapał nas deszcz co nie wróżyło najlepiej, jednak w samym Grudziądzu nastąpiło wspaniałe rozjaśnienie. Ledwo przyjechaliśmy i rozpakowywaliśmy mandżur - okazało się, że zawodnicy już startują. No cóż, my nawet jeszcze nie zerknęliśmy dobrze na mapę, nie opracowaliśmy jak biegniemy, gdzie najpierw i do czyich pleców się przykleić, żeby upewnić się, że dobrze wchodzimy w trasę itd. Zatem radosny spontan. No nic, psy przypięte i luźnym spacerkiem skręciliśmy za zajazd ku PK 2. Bardzo szybko udało się go zlokalizować i stamtąd skrótem do 1. Do tej pory szło doskonale, ale wyprzedziła nas Pani z dwoma aussikami i chyba zbyt ufnie się zapatrzyliśmy, ponieważ ostatecznie ani ja ani Łukasz nie zorientowaliśmy się, iż nie dość, że punkt minęliśmy to jeszcze nie zbliżyliśmy się do niego na mniej niż 100 m. Udało się natomiast dojść do drogi, która była ok. 1 km dalej. W tym momencie wreszcie przenalizowałam i uznałam, że zbliża się czas podjęcia drastycznych decyzji - trzeba znaleźć punkt, nie ma rezygnacji. Łukasz z Forzą poszli więc w kierunku PK 4, a ja z Lorą (trzęsidupą) poszłam odnaleźć PK 1. Z mniejszymi czy większymi trudnościami udało się tego dokonać - punkt był w rowie, nic więc dziwnego, że nie był widoczny. No to biegiem z powrotem w poszukiwaniu reszty 'stada'. Okazało się, że ów stado zlokalizowało w tym czasie PK 4, więc szło nam całkiem nieźle. Prosto stamtąd ruszyliśmy do PK 3, który umiejscowiony był bezpośrednio przy drodze, a więc punkt z serii 'żyć nie umierać i biec dalej'. Nawet pomimo czasu jaki zmarnowaliśmy na błądzenie przy 1 i wracanie się do niego, nasz wynik nie był najgorszy. Z obawami spoglądamy na mapę, bo zostały nam 4 dość odległe punkty. Opracowaliśmy dojście do PK 6, w teorii bajecznie proste. I idziemy, idziemy, idziemy, idziemy... Przeszliśmy jezioro i doszliśmy do Mega Parku i padoku koni po lewej stronie. Zatrzymaliśmy się na chwil kilka, by przywitać się z końmi, gdy nagle naszą uwagę przykuł czterokopytny stojący 2 metry od nas... będący jednocześnie zupełnie poza padokiem. Stał i w najlepsze jadł sobie trawę. Ok, spryciarz zwiał. Postaliśmy chwilę, wykonaliśmy krok w kierunku dalszej drogi, a tu nagle kolejny wyskoczył z padoku... I kolejny. I ostatecznie wyszły wszystkie konie wprawiając nas w niemałe osłupienie, biegając dokoła nas i radośnie galopując w jedną i w drugę stronę. Chcieliśmy złapać jednego 'bossa', a raczej ja chciałam, lecz ostatecznie pobiegły w kierunku swojej stajni. Szczerze mówiąc, wyglądało to dość przerażająco, bo droga przy stajni była uczęszczana przez samochody. Może nie była to droga szybkiego ruchu z ogromnym natężeniem, ale kilkanaście aut zdążyło przejechać (dobre słowo, raczej czmychnąć ostrożnie), gdy tam staliśmy. Ok, sytuacja mniej więcej opanowana - ruszamy dalej. Po raz kolejny idziemy będąc pewnym, że kierunek, w którym podążamy jest właściwy. Po jakichś 30 minutach wreszcie dotarliśmy do upragnionego zakrętu 'W LEWO' jak go nazwaliśmy, z nadzieją, że oto udało nam się dotrzeć do PK 6. Tylko jakoś ścieżka nie tak wyglądała... I za szybko się kończyła... I za mało było lasu... A po lewej nie było bagien... A właściwie to dlaczego cały czas wzdłuż ścieżki widoczne były gospodarstwa w promieniu 100-200 m? Usiedliśmy i na spokojnie próbowaliśmy odnaleźć swoje położenie. W końcu udało nam się chodząc w jedną i drugą przez dobrą godzinę ustalić, że w zasadzie to za jeziorem poszliśmy za bardzo w prawo i, zajęci rozmową, zupełnie nie zwracaliśmy uwagi na istotne detale. Wytrawny dogtrekker zorientowałby się momentalnie, jednak my po potężnej przerwie, nie mając styczności jakkolwiek ze słowami 'mapa, kompas, kierunki świata' i zajęci wszystkim dokoła, łącznie z zabawianiem psów zwyczajnie wszystko zignorowaliśmy i wesoło maszerowaliśmy ładny kawał (do końca mapy :)) bez większego celu. Chyba tylko po to, by zorientować się, że cały czas poruszamy się po Białym Borze II. Wciąż chodząc wzdłuż głównej ścieżki i badając te boczne. Znakomicie, you've made it! Ostatecznie po dłuższych rozmowach uznaliśmy, że najlepiej będzie gdy po takiej przerwie (w końcu w trakcie ciąży i w połogu kobieta raczej do mistrzyń sportu nie należy i dość powiedzieć, że spacerki z wózkiem to wszystko na co je stać w tatym momencie, a wcześniej na dojściu do auta czy też innego środka lokomocji lub w żółwim tempie przejściu paru km z psami) po prostu zrezygnujemy z dalszych poszukiwań, wybiegamy co nieco psy i powrócimy na miejsce zbiórki. Wróciliśmy zatem nad jezioro i przy ośrodku wypoczynkowym weszliśmy w las, gdzie przywitał nas potężny jeleń z jeszcze większym porożem. Niesamowite, takiego poroża jeszcze nie dane mi było zobaczyć. Co śmieszniejsze, chłop ewidentnie się zagubił, bo zamiast się nas bać to trzymał się nas w odległości ok. 50 m, raz nawet przekraczając naszą dróżkę kilkanaście metrów od nas. I dalej nas obserwował, mieliśmy więc nieoczekiwanego kompana powrotu. Reszta minęła już szybko i w bardzo wesołych nastrojach doszliśmy do Zajazdu, by oświadczyć, że niestety, ale wyprawa nam się nie do końca powiodła.
Tak czy siak, muszę przyznać, że potwornie tęskniłam za wyprawami z mapą! Nic to, że nie do końca ją ogarniamy. Jest motywacja, a to się liczy. :) Nie mogę się już doczekać kolejnej wyprawy, bo rozsadza mnie wręcz optymizm, tak więc... do zobaczenia na szlaku! :)

Ps. Mały Dżodżo skończył dziś 3 miesiące, ale ten czas leci!