Ostatnimi czasy napotykam się na dziwne zjawisko. Otóż gdy
mówię, że nie pracuję zawodowo, a wychowuję niespełna dwuletniego syna,
spotykam się ze stwierdzeniem „Aaaaaa, siedzisz w domu z dzieckiem?”. Nie
powiem, irytuje mnie to stwierdzenie niezmiernie. Nie, nie siedzę. Leżę, kur…. de
i zdycham z nudów. Tak naprawdę jedyne osoby, które zrozumieją jak wygląda mój
dzień są inne matki. Nie zamierzam robić z siebie męczennika, w żadnym wypadku,
choć praca moim zdaniem naprawdę wymagająca (nie dajcie się zwieść, bardzo ją
lubię… ),
ale nie mogę zrozumieć dlaczego utarło się, że kobieta siedzi z dzieckiem w
domu. Aby pomóc zrozumieć temat osobom postronnym, opowiem co nieco z mojego
życia. Opinia subiektywna, w końcu dzieci nie można wrzucać do jednego wora.
Jestem matką polką, klasyczną. No, prawie klasyczną, nie
zrezygnowałam ze swoich pasji i studiuję; stereotypowa matka polka popyla w
wyciągniętym dresie po domu i nie ma zainteresowań. Wychowuję syna, pan Tata
zasuwa na dwa etaty na niebylejakich stanowiskach, bo nasze państwo ma nas
naprawdę w najgłębszych zakamarkach odbytu. I nie, zdecydowanie nie opływamy w
bogactwach. Decyzja była wspólna; ja kończę studia w trybie zaocznym i zajmuję
się Młodym, a pan Tata zarabia na rodzinę. Nie odpowiada mi forma wychowywania
dziecka przez opiekunkę czy też oddawania do żłobka. Oczywiście nie potępiam
żadnego z tych rozwiązań, bo nie uważam je za złe i każdy rodzic decyduje o
własnym dziecku, zgodnie ze swoimi możliwościami. My uznaliśmy, że w naszym
przypadku najlepiej będzie, jeśli zostanę w domu do czasu, aż młodzieniec nie
zasili szeregu przedszkolaków.
Młody nie jest trudnym dzieckiem, ale nie jest też łatwy.
Zdaję sobie sprawę, że każda matka sieje tandetne gadki o wielkiej inteligencji
i oniemiających talentach swojego dziecka, jednak moim zdaniem mieliśmy z panem
Tatą wyjątkowe szczęście; Młody jest okrutnie kumaty i jest ucieleśnieniem naszych
marzeń o dziecku. No, mógłby być trochę mniej upierdliwy i rzadziej używać
słowa „Nie”, ale tak to żyć nie umierać.
Z dzieckiem, jakie by ono nie było, nie da się siedzieć w
domu. Każdy maluch, na swój sposób, chce poznawać świat. Wzięłam sobie to aż
nadto do serca i pomagam w tym Młodemu jak tylko mogę, jednocześnie starając
się, by nie zatracić samej siebie. Każdy dzień musi nieść jakieś pozytywne
doświadczenia, skupiam się więc by w ciągu dnia zapewnić młodemu rozrywkę inną
niż zwykłe siedzenie na placu zabaw. Jeździmy na plażę, nad jezioro, do lasów,
do zoo, na zakupy, na spacery z psami, na szkolenia z psami, do koni itd. Fakt,
nie zawsze mi się chce. Młodemu jednak chce się bardzo i boli czy nie boli,
trzeba się zebrać. Każda z tych wycieczek wygląda aktualnie podobnie: chodzę za
młodym jak cień, wybijam mu z głowy głupie pomysły, kompletnie nie skupiam się
na niczym interesującym tylko wodzę wzrokiem za Młodym, który generalnie zwiedza
świat biegiem. Można sobie więc wyobrazić, że po takiej wycieczce jestem
skonana jak koń po westernie…. A na dzień przypadają z reguły dwie „wycieczki” –
przed drzemką jedna, na którą bierzemy psa i po drzemce druga.
Na placu zabaw Młody również nie wytrzymuje dłużej niż 10
minut. Obiegnie wszystkie drabinki (mimo stwierdzenia „Mama, JA SAM” w dalszym
ciągu pełnię rolę cienia, na wypadek gdy jegomość straci równowagę bądź się
potknie), pozjeżdża 10 razy na ślizgawce, chwile pokopie w piasku, pojeździ na
koniu bujanym i lecimy dalej, do kolejnego placu zabaw (przeklinam tych, którzy
na moim osiedlu wybudowali tyle placów) czy też na boisko pograć w „gola” i
pokiwać się. O relaksie na ławeczce z książeczką w ręku mogę więc pomarzyć,
100% uwagi i podążanie za Młodym. Gdy wędrówka po 1,5-2 godzinie dobiegnie
końca, bo zaciągnę jegomościa do domu na jakiś posiłek, również mam ochotę
usiąść. Niestety, jako że staram się dbać o odżywianie się tak Młodego jak i
całej rodziny, robienie śniadań, lunchyków, dwudaniowych obiadów i kolacji
zajmuje mi chwilę. Oczywiście gotowanie nie jest takie urocze jak u Karola
Okrasy czy innej Ewy gotuje, bo Młody wyjątkowo lubi mi pomagać. Wyjmuje na tą
okazję garnki, sztućce i inne przyrządy, które akurat znajdują się na jego
wysokości, a ja w amoku nie zawsze dojrzę co tam akurat skubnął. Ostatnio np. udało
mu się z szuflady wyjąć tłuczek do mięsa i uciec z nim do dużego pokoju, gdzie
solidnie uderzył kilkakrotnie (zanim dobiegłam i zabrałam) w parkiet. Tak, są
dziury. Tak, są widoczne. Niestety to ten wiek, gdy poziom zniszczenia osiąga
swoiste apogeum, bo Młody dopiero uczy się co może, a co nie. Dzięki Bogu, że
raczej nie sprawdza czy zakazy tracą datę ważności. Oprócz tak prozaicznych
czynności jak niszczenie i sprawdzanie wytrzymałości niektórych sprzętów
domowych, młody lubi również malować. Niestety, mimo najszczerszych chęci
złośliwe mazaki nie zawsze chcą trafiać w kartkę i niechcący pomalowane są
również najbliższe przedmioty. Ostatnio też zdjęłam góóóórę prania i położyłam
na kanapę, by po powrocie z łazienki zabrać się za złożenie ubrań. Niestety,
jako że ukochany pies Młodego nie może wchodzić na kanapę, a Młody pieskowi by
nieba przychylił (rudy pies jako retriever z krwi i kości wielbi taplać się w
błocie, tarzać w piachu i stroni od czystości) toteż zrzucił calutkie pranie na
podłogę i zaprosił do wspólnego leżakowania na miękkiej i pachnącej stercie;
oczywiście piesek zaproszeniem nie pogardził. Piknik uczcili wspólną konsumpcją
jogurtu. Oprócz tego, ze po wejściu miałam ochotę krzyczeć, kopać i gryźć ze
złości, było całkiem nieźle.
Apropos ubrań, Młody jak każde dziecko w jego wieku, ma
niezwykłą zdolność do brudzenia siebie i swojego otoczenia (a także każdego, z
kim przebywa bądź bawi się). Każdego dnia, chcąc utrzymać względny porządek w
mieszkaniu, zmywam wszędobylskie, odbite ręce z przedmiotów codziennego użytku,
umazane wszystkim podłogi najpierw odkurzam, a później podwójnie myję. Aby nie
dopuścić do utonięcia łazienki w brudnych ciuchach, staram się dziennie wstawić
dwa prania. Nie, zdecydowanie nie jestem pedantką (gdybym była to już dawno bym
zerwała wszystkie włosy z głowy), to po prostu niezbędne zabiegi, by nie tonąć
w brudzie. Ideę częstego mycia luster i okien porzuciłam dość szybko, jeszcze
przez najbliższy rok uznaję to za stratę czasu… ;-)
Kiedy już Młodzieniec pójdzie spać, z reguły padam na twarz.
Mam jednak jeszcze do ogarnięcia dom, naczynia, przeoczone zabawki i bilans
strat. Około godziny 23-00 bez względu czy to weekend czy środek tygodnia,
padam jak kłoda na łózko i przechodzę w tryb czuwania. Pan Tata śpi jak zabity,
natomiast ja zawsze reaguje na każde, najmniejsze kwilnięcie. Nie następuje ono
za często, na szczęście, niemniej nie pamiętam kiedy ostatnio się wyspałam tak
naprawdę, bo beztroski sen nieco różni się od tego „na czuwaniu”, przynajmniej
w moim przypadku. Cóż, na spanie przyjdzie jeszcze pora :-)
Podsumowując, słowo SIEDZENIE w kontekście spędzania czasu z
dzieckiem nie jest moim zdaniem odpowiednie. Niestety nie dane mi jest za dużo
siedzieć w ciągu dnia, ciągle biegam i staram się sprawdzać ile czynności
jestem w stanie połączyć, jednocześnie kontrolując poczynania jegomościa i
bawiąc się z nim czy jakkolwiek pożytecznie spędzać czas. Nie wiem jaki jest
wydźwięk tej notki, dodam więc, że lubię moje życie. Nie będę Wam rzucać
tandetnie brzmiących gadek o pięknie posiadania potomstwa, bo kto się zdecyduje
ten sam się przekona kto nie, jego decyzja. Nie zamieniłabym jednak tego na nic
innego, bo dzięki Młodemu nauczyłam się patrzeć na świat przez pryzmat oczu
dziecka. A te widzą świat znacznie piękniejszy, ciekawszy, mniej problemowy i
zachwycają się rzeczami, które na co dzień mijamy i, o których istnieniu czasem
nie mamy pojęcia. Cieszę się więc, że możemy od siebie nawzajem uczyć się świata
– Młody po raz pierwszy, a ja ponownie; to jeden z najpiękniejszych aspektów
macierzyństwa.
Na koniec Młody na swoich pierwszych zawodach w życiu,
oczywiście zajął honorowe I miejsce ze swoim ukochanym rudym psem. Mam
nadzieję, że skutecznie uda mi się go zarazić pasją. ;-) fot. Marcin Rutkowski
Pozdrawiam,
Matka NIESIEDZĄCA w domu.