wtorek, 19 lutego 2013

Przygoda, przygoda... :-) Berlin welcome to!

Podejście do notki nr 2. Pierwsza, niemal już calutka pięknie napisana, zniknęła w czeluściach blogspota i tyle ją widziałam.

Zanim przejdę do głównego tematu tej notki pragnę stwierdzić, iż niestety nie obyło się bez antybiotyków i od dziś przyjmuje penicylinę, całe szczęście, że II trymestr jest nieco łaskawszy zarówno dla matki jak i dziecka.
To tyle OT. Wracam do głównego wątku, a mianowicie do naszego turbo weekendu wakacyjnego. Kto by pomyślał, że w ciągu 36 godzin można aż tyle zdziałać. :-)
Wyjazd rozpoczął się w piątek ok. 21.00. Mimo moich rzewnych zapewnień, że nie umiem spać w autokarze, że na pewno będę nieprzytomna na drugi dzień i generalnie same negatywy godzinę po wejściu do autokaru spałam w najlepsze. Z drogi pamiętam więc niewiele, oczywiście nie był to jakiś twardy sen, zwykła drzemka. Tuż przed przekroczeniem granicy, ok. godziny 3.00 był postój, zjedliśmy barszcz i powróciliśmy do spania. O 5.30 byliśmy na miejscu i powoli kierowaliśmy się w stronę ogromnego 'namiotu', który to był przeznaczeniem naszej podróży, a mianowicie wyspą tropikalną. Tropiki przywitały nas ciemnością, a ja przywitałam je bliższą medytacją nad jednym z licznych śmietników, znalezienie toalety w ciągu 5 sekund okazało się zbyt ciężkim zadaniem. Zjedliśmy śniadanie i wybraliśmy się na podbój basenu... Ok, z tym 'My'  trochę przesadzam, Łukasz pokorzystał z udogodnień, natomiast ja głównie towarzyszyłam. Nie skusiłam się ani na wielkie i świetne zjeżdżalnie, które w normalnych warunkach bym oblegała ani też za wiele nie mogłam pływać, gdyż parę dni wcześniej pojawiła się na mojej twarzy wysypka spowodowana alergią. Jak można się domyśleć, każdy kontakt skóry z chlorowaną wodą skutkował mocnym szczypaniem. Mimo to sam pobyt na wyspie wspominam bardzo dobrze, samo przejście całego 'namiotu' i zwiedzanie wszystkiego zabrało nam trochę czasu, oprócz tego warto było zaliczyć jakieś hydromasaże i inne ciekawostki. W południe zebraliśmy się do wyjścia, by udać się do Berlina podczas gdy reszta kompanii kontynuowała relaks w tropikach. Oczywiście na autobus spóźniliśmy się 2 minuty co skutkowało spóźnieniem się również na pociąg do stolicy. Następny za godzinę, więc pomyśleliśmy, że świetnym pomysłem będzie przejść  się na stację, oddaloną jedynie niecałe 2  km od wyspy. Szybko jednak zrezygnowaliśmy z tego pomysłu - okazało się, że droga prowadząca na wyspę nie do końca była 'drogą' - bardziej masą złączonych płyt betonowych rozwidlających się niemal w każdą stronę, ponadto wszystko w samym środku lasu. Bezpieczniejszym więc było w spokoju poczekać na autobus. W drodze po raz kolejny podziękowaliśmy sobie w duchu za wybór środka lokomocji, gdyż trasa autobusu na dworzec była mniej więcej następująca (przypominam, że cała trasa to ok. 2 km): prawo, lewo, prawo, prawo, lewo, lewo, prosto, prawo, lewo, lewo. Myślę, że spędzilibyśmy uroczy dzień w lesie. Fakt, było co oglądać, ponieważ w drodze zobaczyliśmy masę bunkrów i innych dziwnych, opuszczonych budowli, którym warto byłoby się przyjrzeć, jednak umówmy się, że temperatura -3 nie do końca sprzyja uroczym spacerkom krajoznawczym.
Wreszcie! Dotarliśmy na stację Brand, skąd złapaliśmy pociąg do Berlina. Wcześniej zanotowałam, że mamy przesiadkę na stacji na 'K' - profesjonalne przygotowanie nie jest naszą mocną stroną jak widać, to było jedyne co udało mi się sprawdzić przed wyjazdem. :-) W pociągu pierwsza niespodzianka - konduktor nie zna słowa po angielsku. W takiej chwili podziękowałam mojej nauczycielce niemieckiego z liceum, że jednak mimo mojej wielkiej niechęci i prób udowodnienia jej, że NIE NAUCZĘ się niemieckiego i koniec kropka, coś tam zapamiętałam i dzięki temu udało się spokojnie kupić bilety, dowiedzieć się jak nazywa się stacja, gdzie jest przesiadka.  Konduktor tak bardzo nas polubił, że podszedł do nas gdy mieliśmy mieć przesiadkę, przypomniał, że mamy wysiąść tu i uprzedził moje pytanie mówiąć, że na następny pociąg mamy czekać na tej samej platformie. Nie ukrywam, że dzięki jego pomocy szczęśliwie i bez komplikacji dotarliśmy do Berlina. Oczywiście gdy tylko wsiedliśmy do pociągu zupełnie odpadłam i obudziłam się dopiero w Berlinie, obudzona zresztą przez Łukasza. Wysiedliśmy na Alexanderplatz i niczym prawdziwi turyści wyruszyliśmy na poszukiwanie najbardziej pożądanego miejsca na obczyźnie - a nazywa się ono... MCDONALDS. Poszukiwania okazały się owocne i już po kilkunastu minutach siedzieliśmy w ciepłym lokalu zajadając się pysznymi, niezdrowymi fastfoodami. Najedzeni postanowiliśmy rozpocząć zwiedzanie... od 4 piętra wielkiego centrum handlowego przy samym Alexanderplatz. To też jakiś rodzaj turystyki... prawda? :-) W między czasie zauważyliśmy, że wokół placu krążą autobusu typu City Tour, Sightseeing itp., co skłoniło nas do kolejnego leniwego kroku - kupimy co trzeba, skorzystamy z autobusu i wracamy. Niestety dla mnie logicznym było, że wejście do autobusu będzie równoznaczne z drzemką, ale zawsze to rodzaj zwiedzania. :-) Ok. 18.00 wybraliśmy się więc na przystanek, by ogarnąć, że kierowca autobusu turystycznego nie umie nic po angielsku (cóż za nowość, do tego momentu jedyną osobą znającą ten język była dziewczyna z McDonaldsa), ale dał sobie odebrać rozkład jazdy dzięki czemu zauważyliśmy, że... jednorazowa podróż dokoła Berlina trwa grubo ponad 3 godziny, co niestety było dla nas niemożliwe, gdyż o 21.00 mieliśmy być już cali i zdrowi i wsiadać do autokaru. No cóż, chcieliśmy dobrze, ale nie wyszło - na jedną wizytę Alexanderplatz to i tak nieźle, tak sobie będziemy powtarzać. Niestety podróż powrotna to same opóźnienia, a ponadto nie trafiliśmy na tak miłego konduktora, który pokierowałby nas w kwestii przesiadki i tak oto uciekł nam pociąg i na godzinę utknęliśmy na stacji Königs Wusterhausen (nic dziwnego, że nie zapamiętałam nazwy stacji...). Uraczyliśmy się herbatą i piwem i złapaliśmy kolejny pociąg. Na miejsce dotarliśmy punktualnie i szybciutko usadowiliśmy się w autokarze i zasnęliśmy snem kamiennym. Podróż powrotna minęła więc jeszcze szybciej niż na samą wyspę. Ok. 4.00 byliśmy z powrotem w Redzie, ostatnia podróż na Kowale ostatkami sił i przywitało nas ciepłe łóżko. Niestety ja przypomniałam sobie czemu nie lubiłam wycieczek autokarami - po każdej jednej padały mi zatoki. Tym razem nie było inaczej, stąd antybiotyki.
Sam wyjazd będę wspominać z uśmiechem na twarzy, mimo, że krótki to bardzo energiczny i pełen zarówno śmiesznych jak i ważnych wydarzeń. Póki co jednak mamy dość na jakiś czas, a ja muszę się wykurować... W końcu trzeba powrócić do podbijania świata w pełni sił! Nienarodzony również zaliczył swoją pierwszą wyprawę za granicę, kolejny plus.
Do następnego!

poniedziałek, 11 lutego 2013

Przeprowadzki i inne...

Po pierwsze... mam internet! Teraz życie znowu będzie łatwiejsze zwłaszcza w dni takie jak te, gdy jestem chora i siedzę sama w domu. Ok, może nie sama, bo Forza dotrzymuje mi towarzystwa, ale bądź co bądź ludzkie jest nieco bardziej pożądane w chorobie.

Dużo się ostatnio działo i zabrakło mi czasu, by wszystko, co bym chciała, zostało ogarnięte. Zacznijmy może od tematu dziecięcego, bo o tym najłatwiej. Zaczynam 5 miesiąc (jak to leci!!!!) ciężarówkowania, według wstępnych rozpoznań w moim brzuchu rozwija się mały chłopiec, ale jeszcze nie nastawiam się, że to pewne info - w końcu ile razy słyszy się o pomyłkach. Niemniej zawsze to milej zwracać się do NIEGO osobowo. :) Wcześniej każde wspomnienie o tej istocie przerywane było na znalezienie odpowiedniego określenia na to bezpłciowe dziecię.
Mały rozwija się  prawidłowo, broi i rusza się więcej niż to w ogóle możliwe, więc zaczynam się zastanawiać jak dużo bezsennych nocy będę miała gdy już nadejdzie czas... No cóż, pożyjemy zobaczymy.
Wymioty powoli ustają, zdarzają się jedynie sporadycznie, ale to już i tak sukces. Wzrósł mi za to apetyt, więc muszę się mocno pilnować. Poza tym dzisiaj młody dał mi znać, że mój peeling mu się nie podoba, bo od rana męczę się z plamami na skórze i swędzącymi krostami. A Mama ostrzegała, że lekko nie będzie... Szkoda tylko, że ciężko przewidzieć co teraz będzie mnie uczulało, a co będzie ok. Jeszcze kontynuując moje użalanie się nad sobą muszę przyznać, że wreszcie wiem jak czują się ludzie z problematycznym kręgosłupem. Moja kość krzyżowa daje mi popalić, czasem po wstaniu z pozycji leżącej bądź siedzącej nie jestem w stanie się wyprostować, bo ból zwala z nóg. Innym razem z kolei nie mogę się schylić. Jeszcze innym niewykonalnym okazuje się powrócenie z pozycji kucającej... Ogólnie na nudę nie mogę narzekać. Całe szczęście, że mam przy sobie kogoś kto mi pomaga gdy widzi co się święci. :-)

Kolejnym arcy ciekawym tematem ostatnich tygodni mojego życia była przeprowadzka. Zadanie wydające się na dosyć proste - ot, wynająć mieszkanie, przeprowadzić się, sprawa załatwiona. Nic bardziej mylnego. Już samo znalezienie mieszkania graniczyło z cudem. Większość telefonów kończyła się usłyszeniem w słuchawce 'ogłoszenie nieaktualne'. W końcu udało się jednak znaleźć kilka mieszkań, które spełniały nasze oczekiwania. 1. Niezbyt drogie w opłatach 2. Niezbyt wysoki czynsz 3. W miarę zadbane. I tak zaczęły się nasze wycieczki po Gdańsku. Jedno mieszkanie zaniedbane do granic możliwości odstraszało już samą klatką schodową, a potem było już tylko gorzej. Kolejne niby ok, ale umówienie się z właścicielami mieszkania graniczyło z cudem: 'Teraz mamy czas...A nie, kiedy indziej... O, albo teraz'. Po niedługim czasie odechciało mi się. Kolejne mieszkanie z całkiem fajnymi opłatami, na nieszczęście oferta znaleziona w internecie nadana przez biuro nieruchomości, opłaty okazały się znacznie wyższe niż te podane w ofercie, a ponadto diler pomylił parę faktów odnośnie mieszkania. Te z kolei było całkiem ładne, jednak postawiliśmy sobie jakiś pułap cenowy, którego zdecydowaliśmy się nie przekraczać. Kolejna oferta to fajne mieszkanko całkiem niedaleko centrum, jednak z opcją zostawienia wszystkich mebli vel. 'sanktuarium teściowej' jak to zostało określone przez wynajmującego. Innymi słowy - wszyściutko, poczynając od szafek, krzeseł po łóżko miało pozostać w stanie nienaruszonym... Niestety taka opcja nie dla nas. I tak oto wreszcie znaleźliśmy mieszkanie na Kowalach. Wydawać by się mogło, że to koniec świata, ale okazuje się, że nie jest tak źle. Sklepy bliziutko, obwodnica rzut beretem i znajomi w okolicach... Stan mieszkania dobry, choć uznaliśmy, że potrzebne będzie malowanie. Po kilkudniowych przebojach z malowaniem, sprzątaniem, kolejnym sprzątaniem i jeszcze jednym wreszcie nadszedł dzień przeprowadzki... I oto jesteśmy. Jak to mój mężczyzna określił: rodzina na swoim, a raczej rodzina na cudzym. :-)
W między czasie również zdążyłam się rozchorować, ale teraz wreszcie mam czas, żeby porządnie się wykurować... A przynajmniej taką mam nadzieję, tym bardziej, że w piątek jedziemy do Berlina na wyspę tropikalną i trochę pozwiedzać, wypadałoby do tego czasu być okazem zdrowia.

Do następnego!